Jak to się dzieje? Niektóre książki wywołują zaciekawienie. Kupuję, przynoszę do domu, czytam parę stron – i oto niepostrzeżenie, ale nieubłaganie zanika cała „chemia”, jaka zadziałała przed księgarnianą półką. Lektura zaczyna się ślimaczyć. Odkładam ją na później. Upływa jeden dzień, drugi, trzeci. W tym czasie odkrywam inną książkę. Wciąga mnie. Kupuję, przynoszę do domu – i historia się powtarza. W ten sposób stopniowo rośnie stosik ciekawych książek do doczytania. Obserwując jego narastanie, melancholijnie myślę sobie czasem, że niektórych książek najlepiej w ogóle nie kupować, bo w księgarniach przemawiają inaczej. A właściwie tylko tam przemawiają.
A są też inne książki, które nic nie tracą ze swej atrakcyjności. Także po zakupie czytam je dalej z niesłabnącym zapałem. Trafiają na czytelniczy „pas szybkiego ruchu”, mijają te, które utknęły w korku, wysuwają się na prowadzenie i utrzymują się na nim do końca. Do ostatniej strony.
Jednym z takich przebojowych dziełek okazała się dla mnie książeczka Austina Kleona Twórcza kradzież (Helion, Gliwice 2013). (Nietypowa forma graficzna zbliża ją do równie oryginalnej książki Paula Ardena Cokolwiek myślisz, pomyśl odwrotnie, o której już wspominałem w blogu, i musiałem się upewnić, że autorem jest jednak ktoś inny).
Parę dni temu robiłem drobne zakupy w hipermarkecie i przed pójściem do kasy postanowiłem jeszcze rozejrzeć się na stoisku księgarskim. Kilka wyrywkowych stron wystarczyło do podjęcia decyzji kupna – a przy moim ograniczonym limicie wydatków na te cele nie pozwalam sobie na kaprysy. Natychmiast po powrocie przystąpiłem do dokładnej lektury. Pochłonąłem dziełko w dwie godziny. A od tamtego czasu przeczytałem je już wielokrotnie.
Nie mogę niestety uznać tego za jakiś niebywały wyczyn czytelniczy, bo prawdę mówiąc, do czytania jest niewiele. Gdyby typograficznie skondensować mocno rozproszony i przerzedzony tekst, często przetykany zdjęciami, rysunkami i schematami graficznymi, już i tak niewielka książeczka skurczyłaby się jeszcze do jakiejś jednej czwartej swej objętości.
Oczywiście zauważyłem to już podczas pierwszego przejrzenia. Co? – pomyślałem w pierwszej chwili – tyle miałbym zapłacić za te puste kartki z rzadka oprószone czcionką?
Bo faktycznie, jest tu dużo światła – o ile akurat są czarne litery na białym tle, a nie odwrotnie, gdyż wtedy należałoby powiedzieć: dużo ciemności rozgwieżdżonej literkami. Właściwie więcej jest przestrzeni pustej niż zadrukowanej – jak w tomie wierszy, scenariuszy filmowych lub dramatów scenicznych.
Autor tego niezwykłego poradnika myślenia kreatywnego nie epatuje psychologią twórczości. Pisze jak praktyk po prostu robiący swoje – i nieustannie myślący o tym, co robi, ciągle doskonalący swój warsztat: swoje przepisy, metody, dobre sposoby, sekretne tricki. Pisze prosto, bezpośrednio, z humorem i pasją. Wszędzie unosi się mgiełka poezji (nieprzypadkowo, nieprzypadkowo...).
No więc czyta się łatwo, szybko, dobrze. Ale przede wszystkim liczy się jakość tego, co się czyta. To właśnie ta gęsta, skondensowana treść zaciekawia, intryguje, przykuwa uwagę – i wciąga na dobre.
Mówiąc w największym skrócie, treścią książki jest wszystko, co jest ważne dla bycia kreatywnym. W dowolnej dziedzinie – bo książka jest dedykowana „wszystkim, którzy chcieliby ujrzeć w swoim życiu i pracy nieco więcej kreatywności (czyli w zasadzie każdemu)” (9). Mamy więc bogate własne wnioski z wieloletniej działalności twórczej autora, jego ulubione cytaty, nawiązania, skojarzenia (kogo tu nie ma – Shakespeare, Kafka, Dalí, Jarmusch). Czuć, że wszystko jest solidnie przemyślane. I starannie przesiane, przefiltrowane, wyselekcjonowane. Że autor wybrał rzeczy naprawdę wyborne; to, co się u niego sprawdziło.
W efekcie co rusz zaskakuje adepta kreatywności oryginalnym spojrzeniem na dobrze znane kwestie. Przełamuje myślowe schematy. Uelastycznia percepcję typowych trudności. Nieoczekiwanie podsuwa rozwiązania problemów. Inspiruje. Sprawia, że nagle w umyśle zapalają się iskierki: „Aha! Więc to tak! No jasne, że tak! Eureka! Świetny pomysł! Rewelacja!”.
Czegóż chcieć więcej od dobrego poradnika?
Osobiście mam tylko dwa zastrzeżenia.
Po pierwsze, razi mnie nagminnie używane czy może raczej nadużywane pojęcie „kradzieży”. W tym świecie, uważa autor, nie ma mowy o oryginalności. Oryginalność to mit wynikający z nieznajomości pierwotnych źródeł i odniesień. Prawda jest natomiast taka, że wszyscy twórcy kradną. I nie da się tworzyć inaczej. Możliwe jest tylko remiksowanie zastanych elementów. Wszystko jest remiksem, nawet my sami, pod względem genetycznym (19).
Kradzież urasta w tej perspektywie do rangi metafizycznej konieczności. Nabera też sankcji teologicznej w świetle przytoczonego wersetu z Księgi Koheleta, mówiącego, iż „nic zgoła nowego nie ma pod słońcem” (15). Etyka jak gdyby ulega tu zawieszeniu, co najwyżej daje o sobie znać w rozróżnieniu „dobrej” i „złej” kradzieży (45).
Otóż nie mogę się zgodzić z tą absolutyzacją i rozgrzeszeniem kradzieży. Czy autor wie, o czym mówi, tak beztrosko szafując tym słowem? Czy naprawdę kiedykolwiek doświadczył kradzieży? Czy został okradziony w tym zwykłym, najbardziej dosłownym sensie tego słowa, które oznacza bezprawne pozbawienie kogoś jakichś dóbr stanowiących jego własność? Chyba nie. Bo raczej nie mówiłby tak ktoś, kto choć raz miał do czynienia z prawdziwymi złodziejami pieniędzy, kart płatniczych, samochodów, kosztowności, danych osobistych, tożsamości czy prywatności. Albo komu zabrano choćby jakiś drobiazg o znaczeniu sentymentalnym, bezcenny dla właściciela, a który złodziej wymieni na piwo.
Kradzież to kradzież. Zawsze i wszędzie obrzydliwa.
A powołanie się na Biblię jest wybiórcze i przewrotne. Bo w sumie to dziwne, że autor „ukradł” z niej jakieś oderwane zdanie zdające się coś sugerować o strukturze świata, a przeoczył przykazanie Dekalogu odnoszące się do kwestii własności. (Przy okazji nie zaszkodzi wyjaśnić, że drugie odniesienie biblijne, mianowicie pojęcie „przykazań” użyte w podtytule, jest inwencją redakcji polskiego wydania; nie ma go w podtytule oryginału).
Nie chcę wpaść w jakiś nieubłagany pryncypializm, który w dodatku byłby może trochę niesprawiedliwy dla autora. Bo w rzeczywistości ów złowróżbny wydźwięk pojęcia kradzieży ulega u niego pewnemu złagodzeniu. Przede wszystkim – paradoksalnie – przez jego uniwersalizację. Okazuje się ono tak pojemne, że podpada pod nie wszelkiego rodzaju naśladowanie, powielanie, reprodukowanie, kopiowanie, przejmowanie stylu, internalizowanie czyjegoś oglądu świata, uzyskiwanie wglądu w czyjś umysł, otwarcie się na cudze wpływy czy poddanie się czyjejś inspiracji. Czyli szereg różnych rzeczy, które z prawdziwą kradzieżą łączy niekiedy jedynie odległa więź analogii, dająca podstawy do tworzenia metafor. Może też na tej zasadzie osoby z niektórych środowisk twórczych tak właśnie – lekko, przenośnie i żartobliwie – mogą mówić o kradzieży w swym hermetycznym slangu. Jak już jednak wspomniałem, co niektórym zupełnie nie do śmiechu jest z tą kradzieżą. Nie od rzeczy będzie też przypomnieć dla porządku podstawowe znaczenie tego słowa.
O drugim zarzucie już tylko krótko. Chodzi o dojmujący niedosyt z powodu tego, że autor napisał tylko tyle. Znając już jednak trochę jego sposób myślenia odgaduję, co by na to odpowiedział: z całą pewnością by poradził, żebym sobie sam dopisał ciąg dalszy. Żebym sam stworzył sobie to, co chciałbym przeczytać. Podobnie jak on w dzieciństwie, zachwycony Parkiem Jurajskim, napisał sobie jego kontynuację, zanim nakręcono Park Jurajski 2. Nie pozostaje mi więc nic innego, tylko przejąć (ukraść!) jego ideę i dopisać sobie drugą część książki.
Zanim jednak do tego dojdzie, dialog z nią sprawi mi jeszcze wiele przyjemności. Bo to nie jest książka na jedno przeczytanie. Tyle jest w niej treści ideogennych, że dobrze jest mieć ją cały czas pod ręką. A najlepiej już przy porannej kawie zaczerpnąć z niej garść cudownych recept na dzień dobry. Dobry – czyli kreatywny.
sobota, 21 września 2013
poniedziałek, 19 sierpnia 2013
Sprzątanie jako oczyszczanie umysłu
Nie dojdę już, jak to się właściwie stało, że sięgnąłem po tę książkę. Że moje męskie ego zniżyło się do tytułowego tematu i pozwoliło mi wziąć do ręki tomik z miotełką do omiatania kurzu na niepozornej okładce. (Dominique Loreau, Sztuka sprzątania. Uporządkuj swój dom i swoje życie, tłum. Angelina Waśko-Bongiraud, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2013).
Autorkę kojarzyłem już z sympatyczną dla mnie ideą minimalizmu, inspirowanego kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni. Zaintrygował mnie spis treści. Nagłówkami w rodzaju Sprzątanie i zen, Metafizyka sprzątania, Sprzątanie, dyscyplina umysłu. Podczas kartkowania natrafiłem na ciekawy fragment:
Samurajowie mieli zatem swoje memento mori. Nagle w znanej mi z filmów i magazynów podróżniczych nieposzlakowanej czystości japońskich wnętrz i ogrodów dostrzegłem znamię pamięci o sprawach ostatecznych.
Nazajutrz, jak pociągany za połknięty haczyk (może nawet kilka), wróciłem do księgarni. Z decyzją – i głębokim pragnieniem – zakupu.
Marketingowa sztuczka? Sprytnie zastawiona pułapka na męską część sceny czytelniczej?
Oprócz samurajów innymi miłośnikami porządku i czystości są adepci zen, nie tylko zresztą mnisi, dbający, nie bez głębszych powodów, o swe świątynie i sale medytacyjne. Przykład jednych i drugich zdecydowanie przełamuje ograniczające przekonanie, że sprzątanie to czynność niemęska, mało ważna, a nawet poślednia.
Autorka dobrze zna ten przesąd człowieka zachodniego, dyktujący na przykład podział ról, w którym mężczyźnie przypada naprawa samochodu, a kobiecie pranie i czyszczenie toalety. Przekonuje, że możliwe jest takie spojrzenie, w którym mężczyzna nie musi się bać zniewieścienia, a kobieta wpadać w feministyczny bunt (polecam zwłaszcza strony 181-187).
Napuszone i dumne „ja” mieszkańców Zachodu (207) bez względu na płeć uważa, że sprzątanie, a więc wszelkiego rodzaju mycie, czyszczenie, odkurzanie, pranie, prasowanie, układanie itp., to zajęcie uciążliwe, niewdzięczne, upokarzające. Jednym słowem: zło konieczne. Traktujemy je lekceważąco, odwlekamy ile się da, a przyparci do muru odwalamy pospiesznie i niechętnie, chcąc jego kosztem „wygospodarować” czas na zajęcia wyższej rangi, pozwalające rzekomo bardziej cieszyć się życiem. Marna to jednak ekonomia, skoro w ten sposób rzeczy, gromadzone z takim upodobaniem i w nadmiarze, stopniowo przejmują nad nami kontrolę, zaczynają nas krępować i przytłaczać, przesłaniają piękno rzeczywistości, pozbawiają ją blasku, a nas napełniają stresem i przygnębieniem.
Lekarstwem może się okazać pogłębienie naszego stosunku do przedmiotów. Są one tak samo ważne jak istoty żywe (172nn). Nawet najprostsze sprzęty codziennego użytku mają swoje piękno i duchowy wymiar.
Przy takim spojrzeniu na rzeczy okazuje się, że drobne, z pozoru trywialne prace domowe to zajęcia szlachetne, podstawa i budulec naszego istnienia, element sztuki życia. Są ćwiczeniem duchowym, praktyką uważności, medytacją w ruchu. Kluczem jest tylko odpowiednie nastawienie. „Sprzątanie zaczyna się w głowie”.
Nie trzeba długo czekać na dobroczynne skutki choćby niewielkiego sprzątania. Już po chwili pojawia się budujące poczucie sprawstwa i duma z dobrze wykonanego dzieła. Widok oczyszczonej przestrzeni lub odnowionej rzeczy działa terapeutycznie i regenerująco. Przynosi ukojenie i wyciszenie, budzi pozytywne emocje.
Sprzątanie pozwala dostrzec piękno ukryte w prostocie codzienności. Zakotwiczyć się w teraźniejszości. Pogłębić kontakt z otaczającą rzeczywistością. „Uporządkowanie wnętrza własnego domu pozwala uporządkować życie, myśli i uczucia” (78). Żyć w harmonii z sobą i otoczeniem oraz czerpać prawdziwą radość z życia.
Loreau zaleca praktykowanie z rana dowolnej formy sprzątania, co „napełnia pozytywną energią na cały dzień” (117).
A ja uważałem, że to strata najlepszych godzin dnia...
Jak widać, sprzątanie to przede wszystkim oczyszczanie... umysłu. „Nauczenie się dokładnego czyszczenia podłogi może przynieść więcej korzyści niż analizowanie swoich stanów ducha” (198). Proste, codzienne czynności otwierają bramy mądrości. Stają się dźwigniami rozwoju osobistego i kluczami do szczęścia (215).
Ponoć czasem musimy wyruszyć w podróż dookoła świata, żeby na nowo odkryć to, co najbliższe. Bardzo możliwe. W każdym razie potrzebowałem aż dalekowschodniej inspiracji, żeby docenić i polubić owe drobne. codzienne czynności. Książkę Dominique Loreau cenię i lubię za to, że pod przytłaczającą prozą codzienności odsłania energetyczną poezję.
Autorkę kojarzyłem już z sympatyczną dla mnie ideą minimalizmu, inspirowanego kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni. Zaintrygował mnie spis treści. Nagłówkami w rodzaju Sprzątanie i zen, Metafizyka sprzątania, Sprzątanie, dyscyplina umysłu. Podczas kartkowania natrafiłem na ciekawy fragment:
„Hagakuro, księga będąca biblią samurajów, uczyła wojowników podstawowej reguły: codziennego utrzymywania w nieskazitelnej czystości ciała i rzeczy (domu). Samuraje dbali zatem o swoje paznokcie, włosy i zawsze pozostawiali wnętrze swego domu uporządkowane, aby ze spokojem i godnością stawić czoło śmierci, na którą byli przez cały czas narażeni” (13n).
Samurajowie mieli zatem swoje memento mori. Nagle w znanej mi z filmów i magazynów podróżniczych nieposzlakowanej czystości japońskich wnętrz i ogrodów dostrzegłem znamię pamięci o sprawach ostatecznych.
Nazajutrz, jak pociągany za połknięty haczyk (może nawet kilka), wróciłem do księgarni. Z decyzją – i głębokim pragnieniem – zakupu.
Marketingowa sztuczka? Sprytnie zastawiona pułapka na męską część sceny czytelniczej?
Oprócz samurajów innymi miłośnikami porządku i czystości są adepci zen, nie tylko zresztą mnisi, dbający, nie bez głębszych powodów, o swe świątynie i sale medytacyjne. Przykład jednych i drugich zdecydowanie przełamuje ograniczające przekonanie, że sprzątanie to czynność niemęska, mało ważna, a nawet poślednia.
Autorka dobrze zna ten przesąd człowieka zachodniego, dyktujący na przykład podział ról, w którym mężczyźnie przypada naprawa samochodu, a kobiecie pranie i czyszczenie toalety. Przekonuje, że możliwe jest takie spojrzenie, w którym mężczyzna nie musi się bać zniewieścienia, a kobieta wpadać w feministyczny bunt (polecam zwłaszcza strony 181-187).
Napuszone i dumne „ja” mieszkańców Zachodu (207) bez względu na płeć uważa, że sprzątanie, a więc wszelkiego rodzaju mycie, czyszczenie, odkurzanie, pranie, prasowanie, układanie itp., to zajęcie uciążliwe, niewdzięczne, upokarzające. Jednym słowem: zło konieczne. Traktujemy je lekceważąco, odwlekamy ile się da, a przyparci do muru odwalamy pospiesznie i niechętnie, chcąc jego kosztem „wygospodarować” czas na zajęcia wyższej rangi, pozwalające rzekomo bardziej cieszyć się życiem. Marna to jednak ekonomia, skoro w ten sposób rzeczy, gromadzone z takim upodobaniem i w nadmiarze, stopniowo przejmują nad nami kontrolę, zaczynają nas krępować i przytłaczać, przesłaniają piękno rzeczywistości, pozbawiają ją blasku, a nas napełniają stresem i przygnębieniem.
Lekarstwem może się okazać pogłębienie naszego stosunku do przedmiotów. Są one tak samo ważne jak istoty żywe (172nn). Nawet najprostsze sprzęty codziennego użytku mają swoje piękno i duchowy wymiar.
Przy takim spojrzeniu na rzeczy okazuje się, że drobne, z pozoru trywialne prace domowe to zajęcia szlachetne, podstawa i budulec naszego istnienia, element sztuki życia. Są ćwiczeniem duchowym, praktyką uważności, medytacją w ruchu. Kluczem jest tylko odpowiednie nastawienie. „Sprzątanie zaczyna się w głowie”.
Nie trzeba długo czekać na dobroczynne skutki choćby niewielkiego sprzątania. Już po chwili pojawia się budujące poczucie sprawstwa i duma z dobrze wykonanego dzieła. Widok oczyszczonej przestrzeni lub odnowionej rzeczy działa terapeutycznie i regenerująco. Przynosi ukojenie i wyciszenie, budzi pozytywne emocje.
Sprzątanie pozwala dostrzec piękno ukryte w prostocie codzienności. Zakotwiczyć się w teraźniejszości. Pogłębić kontakt z otaczającą rzeczywistością. „Uporządkowanie wnętrza własnego domu pozwala uporządkować życie, myśli i uczucia” (78). Żyć w harmonii z sobą i otoczeniem oraz czerpać prawdziwą radość z życia.
Loreau zaleca praktykowanie z rana dowolnej formy sprzątania, co „napełnia pozytywną energią na cały dzień” (117).
A ja uważałem, że to strata najlepszych godzin dnia...
„Według zen celem sprzątania nie jest wyłącznie czystość: odkurzanie, zamiatanie, szorowanie, mycie to prace, które pozwalają opróżnić głowę z natrętnych myśli, negatywnych emocji, gniewu, pożądania, tchórzostwa i rozpoczynać każdy dzień ze świeżym, czystym umysłem” (194).
Jak widać, sprzątanie to przede wszystkim oczyszczanie... umysłu. „Nauczenie się dokładnego czyszczenia podłogi może przynieść więcej korzyści niż analizowanie swoich stanów ducha” (198). Proste, codzienne czynności otwierają bramy mądrości. Stają się dźwigniami rozwoju osobistego i kluczami do szczęścia (215).
Ponoć czasem musimy wyruszyć w podróż dookoła świata, żeby na nowo odkryć to, co najbliższe. Bardzo możliwe. W każdym razie potrzebowałem aż dalekowschodniej inspiracji, żeby docenić i polubić owe drobne. codzienne czynności. Książkę Dominique Loreau cenię i lubię za to, że pod przytłaczającą prozą codzienności odsłania energetyczną poezję.
środa, 14 sierpnia 2013
Nowe otwarcie
Mój pierwszy, naiwny okres blogowania uważam za definitywnie zakończony. Osiągnął swój kres. Wyczerpał swoje możliwości.
Wyczerpał też limit błędów nowicjusza. I przekroczył granice cierpliwości autora, którego blogerska samoświadomość bądź co bądź progresywnie dojrzewała. Powoli, ale jednak. Z całą pewnością zbyt wolno, ale cóż, nie każdemu dane urodzić się geniuszem.
Ponad rok zmagałem się z pokusą, żeby zamknąć ten projekt całkowicie i mieć z nim święty spokój. Zupełnie nim zdegustowany (były chwile, że nie mogłem na niego patrzeć; nie zaglądałem do niego całymi miesiącami), zacząłem nawet rozwijać parę innych.
Trudno mi jednak było lekką ręką usunąć społeczny kapitalik, wyrażający się cyferką na liczniku wejść (około 1230; wiem, są blogi, które notują wielokrotnie większą liczbę wejść w ciągu dnia, mnie jednak cieszy i ten wynik czytelniczy). Chciałem też jakoś okazać szacunek i wdzięczność Autorom komentarzy, tym cenniejszych właśnie, że tak nielicznych. Poza tym gdzieś na dnie tego zażenowania własną naiwnością i niedoświadczeniem uporczywie tkwiło niejasne poczucie, że nie wszystko było całkowicie złe, niezręczne i niepotrzebne.
Ostatecznie postanowiłem budować dalej – uwzględniając stare błędy i wykorzystując nowe doświadczenia. I nawiązując do wszystkiego, co było trafne i słuszne w pierwotnym zamyśle dzielenia się odkryciami w miarę ważnych punktów ułatwiających orientację w zawiłościach życia we współczesnym świecie.
Przepraszam wszystkich, których w jakikolwiek sposób, nawet bez ich wiedzy, mogła dotknąć jakaś niefortunna wypowiedź zawarta w tym dotychczasowym zbiorze postów. Zresztą zamierzam je w najbliższym czasie dokładnie przejrzeć i ewentualnie usunąć lub przynajmniej sprostować w komentarzu jakieś ewidentnie niedojrzałe treści.
Zapraszam do wyruszenia w dalszą drogę!
Na nowy początek przygotowuję recenzję jednej z książek Dominique Loreau. Zamieszczę ją w najbliższych dniach. Już teraz zapraszam do lektury!
Wyczerpał też limit błędów nowicjusza. I przekroczył granice cierpliwości autora, którego blogerska samoświadomość bądź co bądź progresywnie dojrzewała. Powoli, ale jednak. Z całą pewnością zbyt wolno, ale cóż, nie każdemu dane urodzić się geniuszem.
Ponad rok zmagałem się z pokusą, żeby zamknąć ten projekt całkowicie i mieć z nim święty spokój. Zupełnie nim zdegustowany (były chwile, że nie mogłem na niego patrzeć; nie zaglądałem do niego całymi miesiącami), zacząłem nawet rozwijać parę innych.
Trudno mi jednak było lekką ręką usunąć społeczny kapitalik, wyrażający się cyferką na liczniku wejść (około 1230; wiem, są blogi, które notują wielokrotnie większą liczbę wejść w ciągu dnia, mnie jednak cieszy i ten wynik czytelniczy). Chciałem też jakoś okazać szacunek i wdzięczność Autorom komentarzy, tym cenniejszych właśnie, że tak nielicznych. Poza tym gdzieś na dnie tego zażenowania własną naiwnością i niedoświadczeniem uporczywie tkwiło niejasne poczucie, że nie wszystko było całkowicie złe, niezręczne i niepotrzebne.
Ostatecznie postanowiłem budować dalej – uwzględniając stare błędy i wykorzystując nowe doświadczenia. I nawiązując do wszystkiego, co było trafne i słuszne w pierwotnym zamyśle dzielenia się odkryciami w miarę ważnych punktów ułatwiających orientację w zawiłościach życia we współczesnym świecie.
Przepraszam wszystkich, których w jakikolwiek sposób, nawet bez ich wiedzy, mogła dotknąć jakaś niefortunna wypowiedź zawarta w tym dotychczasowym zbiorze postów. Zresztą zamierzam je w najbliższym czasie dokładnie przejrzeć i ewentualnie usunąć lub przynajmniej sprostować w komentarzu jakieś ewidentnie niedojrzałe treści.
Zapraszam do wyruszenia w dalszą drogę!
Na nowy początek przygotowuję recenzję jednej z książek Dominique Loreau. Zamieszczę ją w najbliższych dniach. Już teraz zapraszam do lektury!
Subskrybuj:
Posty (Atom)