środa, 30 listopada 2011

Religijność szukająca zrozumienia


Do moich najcenniejszych listopadowych “odkryć” zaliczyłbym bogaty w linki i komentarze status na stronie ojców dominikanów na Facebooku, skupiony wokół uroczystego uczczenia mszą świętą w Poznaniu setnej rocznicy urodzin Czesława Miłosza. Bardzo znamienny jest już sam fakt, że Zakon Kaznodziejski tak aktywnie włączył się w obchody Roku Miłosza oraz że poświęcił tak wiele uwagi, i to życzliwej uwagi, naszemu nobliście, porównując go do jednego ze swych najwybitniejszych przedstawicieli, św. Alberta Wielkiego.

Jeden z odsyłaczy kieruje czytelnika do wywiadu Tomasza Królaka z ojcem Janem Andrzejem Kłoczowskim OP, który od dawna interesuje się twórczością Miłosza. Od bardzo dawna, bo pamiętam z czasów, gdy jako student zaglądałem do krakowskiego duszpasterstwa “Beczka”, z jakim entuzjazmem witał wieść o przyznaniu poecie Nagrody Nobla i promował jego przekłady biblijne, zapowiadając “Biblię Miłosza”.

Wywiad został opublikowany blisko pół roku temu, wciąż jednak jest na wskroś aktualny. Zarówno w tym, co dotyczy duchowych poszukiwań Miłosza, jak i uwag na temat przyszłości Polski i przyszłości Kościoła, łącznie z niepokojącymi spostrzeżeniami na temat izolowania się teologii od kultury. “Zamiast widzieć w kulturze takie filary jak Miłosz i otworzyć się na rozmowę”. Wybitny poeta i eseista zdecydowanie jest dla krakowskiego dominikanina przykładem religijności przeżywanej refleksyjnie. “Był człowiekiem z natury religijnym, ale szukającym zrozumienia, a następnie jakiegoś uporządkowania: jak to się ma wobec innych rzeczy w świecie”.

Pod postem wywiązała się dyskusja (około trzydzieści komentarzy), w której przeważają głosy nieprzyjazne względem poety, wydobywające z jego twórczości jakieś dziwne wypowiedzi świadczące jakoby o jego postawie antykatolickiej i antypolskiej.

Rozwijające się w tym kierunku spekulacje celnie i definitywnie ucina ojciec Maciej Biskup OP, przytaczając telegram Jana Pawła II na ręce kardynała Franciszka Macharskiego z okazji pogrzebu Czesława Miłosza.

sobota, 26 listopada 2011

Od perfekcjonizmu do pokory

Przeraziłem się trochę ostatecznymi rozmiarami ostatniego wpisu. Nie taki miał być długi. Nie chcę publikować w tym blogu całych esejów. Owszem, wiadomo, że niekiedy dokładniejsza analiza jakiegoś intrygującego fenomenu wymaga wypowiedzi dłuższej niż standardowy SMS czy facebookowy status. Ale nawet wtedy warto popracować nad maksymalną zwięzłością. A do tej najwyraźniej jeszcze mi wiele brakuje.

Łatwo się zapisuje płynący przez głowę potok myśli. Lecz jeżeli potem sam autor odczuwa pewne znużenie czytając własną wypowiedź, to cóż dopiero czują czytelnicy, których chciał czymś zainteresować? Toteż najmocniej przepraszam.

Po tych kilku dłuższych postach przyłapuję się na tym, że nie potrafię już znaleźć miejsca dla krótkiego wpisu. Po prostu kilku spostrzeżeń na temat czegoś, co przykuło moją uwagę, a czego jeszcze nie zdążyłem głębiej przemyśleć. Od razu mi się wydaje, że taka zwykła notka jakoś by nie pasowała do ambitniejszej serii poprzednich. Zacząłem już nawet myśleć o utworzeniu specjalnej podstrony dla takich zupełnie świeżych “odkryć”, “wykopalisk” i “znalezisk”.

Tego typu maksymalizm ma może jakieś usprawiedliwienie. Pamiętam o jednej z zasad Steve'a Jobsa: “doprowadź przekaz do perfekcji”. Ponadto w pewnym ciekawym zestawie zasad kreatywności (“Computer Arts” 4/2010) przeczytałem mniej więcej taką oto radę: “ustanów absurdalnie wysokie standardy”. Lecz z drugiej strony przypominam sobie, że do tej ostatniej wskazówki dołączono ważne zastrzeżenie: gdy realizujesz jakiś projekt dla własnej przyjemności. Ponadto pewien artykuł w “Dzienniku Internautów” przestrzega groźnie brzmiącym śródtytułem W szponach perfekcjonizmu (pierwotnie tekst tej treści znalazłem w miesięczniku “Charaktery” lub “Sens”). A Karen Horney dostrzega w perfekcjonizmie specyficzny rodzaj pychy.

Gdy zastanawiałem się nad tym, wpadła mi w ręce książka Dominique Loreau Sztuka prostoty (znany bestseller, jak się dowiaduję), promująca mądry minimalizm, inspirowany japońską filozofią życia (zen), wyrażony dewizą “mniej znaczy więcej”. Już jej pobieżne przejrzenie zmieniło moje podejście do problemu i naprowadziło na jego rozwiązanie.

Czyż intrygujące zjawisko w swej pierwotnej, “źródłowej” świeżości nie zasługuje na pełnoprawną wzmiankę na głównej stronie blogu? Przecież ta “pierwotność” to właśnie jego wielki walor. Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby później napisać o nim szerzej i głębiej. I żeby wielokrotnie do niego powracać. Nieprawdaż?

środa, 23 listopada 2011

Papież o wartościach ogólnoludzkich

Niedawno na portalu DEON.pl uderzył mnie tytuł w formie cytatu: “Czas ograniczać prostytucję i pornografię”. Pod nim następował tekst podany za Radiem Watykańskim. Na zdjęciu widać papieża w towarzystwie świeckiego dyplomaty. Ze wstępnego akapitu pogrubionym drukiem dowiaduję się, że słowa w tytule pochodzą od papieża. To właśnie Benedykt XVI w przemówieniu do nowego ambasadora Niemiec przy Stolicy Apostolskiej zadeklarował “energiczne ograniczanie prostytucji i pornografii”. Zaangażowane w to zostaną potężne siły: Stolica Apostolska oraz Kościół w Niemczech. Kątem oka zerkam na zamieszczoną obok w formie linków listę polecanych “lektur uzupełniających”. Kilka wypowiedzi papieskich, ponadto teksty o pornografii w USA, o “tirówkach”, pornografii dziecięcej, prostytutkach z Salamanki i handlu ludźmi. Nabieram coraz silniejszego przeświadczenia, że szykuje się wielka, sensacyjna akcja. Bo skoro najwyższy dostojnik Kościoła poświęca tej sprawie oficjalną mowę skierowaną do przedstawiciela jednego z największych mocarstw świata, to w grę wchodzi rzecz najwyższej wagi. Nie wątpię też, że papież ma koncepcję, unikalny plan kampanii przeciw najstarszemu zawodowi świata, całościową wizję i szczegółowy plan działania. Że opiera swą deklarację na długoletnich wielostronnych badaniach i wyczerpujących analizach ekspertów, zapewne nie tylko watykańskich. Dostanie się więc zorganizowanemu nierządowi i pornobiznesowi, tudzież liberalnym demokracjom Zachodu, tolerancyjnie przymykającym oko na pleniące się w nich zło.

Czytam z uwagą. Zaczyna się dość ogólnie, od obrony ludzkich wartości. Mając świeżo w pamięci hasła tytułowe, ani przez chwilę nie wątpię, przed czym się tych wartości broni. Ani przez chwilę się nad nimi nie zatrzymuję, bo całą moją uwagę pochłania widmo złowrogich sił, które je atakują. Następują frazy o służbie Kościoła w pluralistycznym społeczeństwie, o kształtowaniu wiary społeczeństwa, o tworzeniu przez wiernych wspólnej kultury, o głoszeniu prawdy o człowieku. Wszystko to odczytuję jako kolejne przesłanki zbliżających się powoli, ale nieuchronnie, miażdżących wniosków. Rozumie się, wszystko musi być oparte na szerokich i mocnych podstawach. Czytam dalej: o ogólnoludzkich wartościach, niemieckiej konstytucji, Deklaracji Praw Człowieka, godności człowieka. Czy nie za szerokie to tło? Czy nie za dużo tych dodatków? Dochodzę do wzmianki o wyrokowaniu, czy dany osobnik już jest człowiekiem czy jeszcze nim nie jest. To już jest oczywistym nawiązaniem do aborcji. Zapowiedziany w tytule temat wystąpienia z pewnością jest już całkiem blisko. Przebiegam wzrokiem ważną wypowiedź o poszanowaniu i ochronie godności ludzkiej osoby od poczęcia do naturalnej śmierci. Potem o materialistycznych i hedonistycznych tendencjach szerzących się głównie na Zachodzie i wynikającej stąd dyskryminacji kobiet. Napięcie rośnie. W tym momencie po raz drugi pada zamieszczona już na wstępie deklaracja o ograniczaniu prostytucji i pornografii oraz o angażowaniu się w to Watykanu i Kościoła w Niemczech. O tym już wiem, ale nie zaszkodzi otrzymać potwierdzenie kierunku uderzenia. Teraz już batalia chyba rozgorzeje na dobre. Tymczasem zamiast niej następują... podziękowania dla państwa niemieckiego za stworzenie doskonałych warunków dla działalności Kościoła na różnych polach. Po czym ku mojemu wielkiemu zdumieniu pojawia się krótki biogram nowego ambasadora – i końcowa kropka. No, po niej jeszcze tylko kilka tagów pozwalających łatwo odnaleźć artykuł w wirtualnych archiwach serwisu: benedykt xvi, prostytucja, pornografia. Wystarczy, że ktoś wpisze w okienku wyszukiwarki któreś z tych słów określonych jako kluczowe dla tego tekstu – i już ma jak znalazł: po chwili ten głos papieża wyskoczy w towarzystwie innych wypowiedzi pontyfikalnych lub w towarzystwie wspomnianych już wyżej artykułów o hiszpańskich ladacznicach i rodzimych “tirówkach”.

Rozczarowanie. Gdzie zapowiedziany program walki? Gdzie wyniki badań, analizy, odpowiedzi adekwatne do powagi zagrożeń, szeroko zakrojone projekty, budzące entuzjazm propozycje działań? Przecież takie właśnie oczekiwania rozbudził we mnie tytuł, początek i cała oprawa tekstu. Że odczułem niedosyt – to za mało powiedziane. Raczej kompletny zawód. Poczucie, że ktoś mnie zmylił. Gdybym jakimś trafem przewidział, że tekst ten powie na deklarowany temat dokładnie tyle, ile faktycznie powiedział, nie traciłbym ani chwili na jego lekturę.

I prawie już o nim zapomniałem. Jednakże po kilku dniach jakieś mgliste reminiscencje innych wątków, jakieś przebłyski zarejestrowane gdzieś na peryferiach świadomości kazały mi ponownie sięgnąć po ten artykuł. Odszukanie go, jak się można domyślić, było bajecznie łatwe dzięki zapadającym w pamięć tytułowym hasłom, utrwalonym jako słowa-klucze. Zagłębiłem się raz jeszcze w lekturę.

Obecnie, gdy już wiedziałem, że na te tytułowe tematy niczego ciekawego nie wyczytam, z tym większą uwagą skupiłem się na owych akcydentalnych śladach pamięciowych. W sumie to również były nie byle jakie kwestie: wartości ogólnoludzkie, prawa człowieka, powojenna konstytucja Niemiec. Co więcej, stwierdziłem, że o tych sprawach papież w gruncie rzeczy mówi więcej niż o tamtych i wypowiada o nich zdania posiadające o wiele większy ciężar gatunkowy.

Im uważniej czytałem, tym bardziej tamte wybite w tytule sprawy schodziły dla mnie na drugi plan, tym bardziej zaczynały mi się wydawać wątkami ubocznymi i drugorzędnymi. W pewnym momencie zaczęły mi nawet przeszkadzać w lekturze. Stwierdziłem, że tylko zakłócają, zagłuszają i zaciemniają odbiór tego, co w wystąpieniu papieża jest najistotniejsze.

Zaczęły mi się cisnąć do głowy niepokojące pytania: czy nie mamy tu do czynienia z czymś, co trudno nazwać inaczej niż manipulacją medialną? Czemu tym natarczywym, trochę tabloidowym tytułem i paroma innymi zręcznymi zabiegami redaktorskimi wyakcentowano podrzędny element wypowiedzi papieża, a zupełnie zdławiono to, co wszak “było głównym tematem przesłania Benedykta XVI” (podkreślenie moje)? Z całą pewnością Ojciec Święty z troską myśli także o tamtych sprawach i korzysta z okazji, by dać temu wyraz. Lecz to nie one są alfą i omegą papieskiego przesłania, jak sugeruje sposób jego przekazu. 

Stawało się dla mnie jasne, że tekst relacjnowanego wystąpienia należy odczytywać nie w sugerowanym rejestrze walki z patologiami społecznymi, lecz w jakimś innym. W rejestrze, którego obecność nie została jakoś szczególniej wyeksponowana na stronie internetowej: ani poprzez tytuł, ani poprzez listę polecanych tekstów pokrewnych, ani poprzez tagi. Rejestr ten czytelnik musi odkryć zupełnie sam. Przede wszystkim musi on wyrwać swe myślenie z koleiny, w którą wtłoczyła je przedstawiona medialna forma ujęcia papieskiego przemówienia. Następnie musi, niczym archeolog odkrywający starszą warstwę miasta, odsłonić ten zupełnie inny rejestr czy wymiar i wydobyć go spod zwałów medialnej sensacji.

Próbuję więc zrekonstruować i zrozumieć ten bardziej podstawowy przekaz. Papież wyróżnia “specyficzne prawdy wiary”, czyli prawdy w ścisłym sensie chrześcijańskie, do których rozum ludzki sam z siebie by nie doszedł. Wyznaczają one “przestrzeń wiary” i stanowią właściwą domenę działalności Kościoła. Oprócz nich istnieją “prawdy rozumowe”, “dostępne wszystkim ludziom”, a więc zasadniczo mogące zaistnieć i rozwijać się także poza chrześcijaństwem, bez inspiracji czy ingerencji chrześcijaństwa. Stanowią one “ogólnoludzkie wartości”, “podstawowe wartości rodzaju ludzkiego”, “ważne dla człowieka niezależnie od poszczególnych kultur”. Choć nie należą one do właściwej “przestrzeni wiary”, a więc w pewnym sensie są autonomiczne wobec chrześcijaństwa, to jednak Kościół, ze względu na swe wypływające z wiary zainteresowanie kwestią godności człowieka, zwraca na nie uwagę, zajmuje się nimi (dodatkowo? niejako na marginesie swej głównej misji?), a konkretnie jest na nie “otwarty” i poczuwa się do ich “wspierania”.

A więc w żadnym wypadku nie traktuje tych wartości jako konkurencyjne wobec wartości stricte chrześcijańskich, nie odnosi się do nich z podejrzliwością, lekceważeniem, protekcjonalną wyższością, pogardą czy wrogością, nie próbuje ich demaskować, nie oczernia, nie ośmiesza, nie zwalcza ani nie deprecjonuje – żadne z tych słów nawet nie pada z ust papieża, ale uważam, że warto je tutaj przytoczyć jako, powiedzmy, hipotetyczne negatywy i przez kontrast tym silniej podkreślić na wskroś afirmatywne znaczenie owej “otwartości” i “wspierania” wartości ludzkich przez Kościół. Zdecydowanie można tu powiedzieć, że kwestia tego, co prowadzi człowieka ku jego pełni, jest strefą wspólnych zainteresowań ludzkości i Kościoła. Choć jednocześnie ta “otwartość” i “wspieranie” oznacza również występowanie w obronie owych “podstawowych wartości rodzaju ludzkiego”, gdy są kwestionowane i zagrożone, co niejednokrotnie ma miejsce w czasach współczesnych – jak chyba zresztą w każdych czasach. 

Owocem tych ludzkich dążeń do prawdy i dobra, dążeń właściwych nie tylko katolikom, lecz po prostu ludziom dobrej woli, jest na przykład Powszechna Deklaracja Praw Człowieka z 1948 r., a także powojenna konstytucja Niemiec z 1949 r. (Czy w innych okolicznościach papież potrafiłby z taką samą aprobatą wspomnieć o ustawie zasadniczej jakiegoś innego państwa, na przykład o konstytucji Stanów Zjednoczonych?).

Gdybym spróbował zestawić listę tekstów pokrewnych tak odczytanemu wystąpieniu Benedykta XVI, umieściłbym na jej czele niedawne przemówienie papieża w Bundestagu podczas jego ostatniej pielgrzymki do Niemiec latem b.r. Wyczuwa się w nim ten sam ton spokoju, życzliwości i powagi, uderza też w nim podobna, szeroka perspektywa.

Dlaczego nie wyakcentowano tych właśnie wątków? Czy o wyborze tytułu i słów kluczowych zadecydowało nawykowe szukanie we wszystkich newsach elementu sensacji? Czy może osobiste zainteresowania redaktorów? A może jeszcze inny powód: głęboko zakorzeniona nieufność do takich haseł jak Powszechna Deklaracja Praw Człowieka? Bo przypomina ona o innym, podobnie brzmiącym akcie: Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 r. i tym samym wzbudza złowrogie wspomnienie antychrześcijańskich ekscesów rewolucji francuskiej? Bardzo charakterystyczne jest to, że przytoczona w relacji nazwa "Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela" jest hybrydą, w której zlewają się tytuły obu Deklaracji. Freudowska pomyłka? Swoją drogą, czy to nie smutne, iż pewne niewątpliwe zdobycze cywilizacyjne tak silnie splotły się z nowożytną antychrześcijańską rewoltą, że po dziś dzień wystarczy wspomnieć o “prawach człowieka”, a już niektórym umysłom majaczy widmo jakobińskiego terroru?

Więc czy u podstaw tego stłumienia i wyciszenia tematu “wartości ludzkich” nie leży podejrzenie, że Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i wszelkie inne tego typu świeckie akty niby to promujące ludzką wolność, godność i prawa są w gruncie rzeczy przewrotnym dziełem sił antychrześcijańskich, wszelkiej maści ateistów, agnostyków, humanistów i liberałów? Słowem: zagorzałych wrogów, wobec których jedynym możliwym do przyjęcia zachowaniem chrześcijanina jest bezpardonowa walka, a wszelkie gesty koncyliacyjne są zdradą, której papież nigdy by się nie dopuścił? Czyżby to z tego powodu pominięto cały ten o wiele ważniejszy, zasadniczy rejestr, bo po prostu wymknął się on z granic zrozumiałości? A te parę przychylnych słów biskupa Rzymu pod adresem moralnych osiągnięć niekoniecznie chrześcijańskiej ludzkości potraktowano jedynie jako nieistotne kurtuazyjne miłe słówka, swoisty wypełniacz, dyplomatyczną watę?

Cóż, możliwe, że faktycznie źródłem inspiracji dla deklaracji ONZ-owskiej była tamta z czasów rewolucji francuskiej. Niemniej jednak Narody Zjednoczone nie zdecydowały się po prostu na dosłowne przypomnienie tej ostatniej, lecz na tekst zupełnie nowy. Więc nie uznano tamtej za doskonałą, dopatrzono się w niej ograniczeń, usterek i punktów wymagających korekty.

Tak czy owak, analizowany tu materiał medialny budzi pewien niepokój w ogóle o recepcję nauczania papieskiego. O poziom jego odczytywania i rozumienia. W jakich rejestrach je odczytujemy i rozumiemy? Co z treści papieskich orędzi jest w stanie do nas dotrzeć, poruszyć nasz umysł i wpłynąć na nasze działanie: ich pełna głębia czy tylko wyłuskane z kontekstu pojedyncze, sensacyjne hasła, które każdy wytłumaczy sobie na swój sposób?

Czy warto było tyle uwagi poświęcić krótkiej relacji z okolicznościowego przemówienia papieża? Oczywiście nie chodziło mi o jakieś małoduszne pastwienie się nad ciekawym skądinąd tekścikiem znalezionym na ulubionym portalu. Kierowało mną jedynie zdumienie nad odkrytym tu interesującym szczegółem, skłaniającym do refleksji nad działaniem mediów. A najbardziej nad tym, w jaki sposób przekaz medialny, skupiony głównie na nadążaniu za wartkim potokiem zdarzeń, może sterować percepcją i rozumieniem nauczania papieskiego, z istoty swej formułowanego w perspektywie wieczności.

Wniosek jest dla mnie oczywisty: media naprowadzają na pewne sprawy (i chwała im za to), ale nie zwalniają od samodzielnego myślenia. A Wam jak się wydaje?

Postscriptum. Sprawdziłem za pomocą wyszukiwarki DEON-u zasoby tego portalu pod kątem następujących haseł: “prawa człowieka” (242 wyniki) i “Powszechna Deklaracja Praw Człowieka” (5 wyników). Te wątki są więc obecne w tekstach archiwalnych. Uspokajam się: nie jest więc tak, że ktoś tu się ich boi. Co ciekawe, nie ma tagów o tej treści, dobrze jednak, że wyszukiwarka przyjmuje dowolnie sformułowane frazy. Niestety, wśród wyników tego drugiego zapytania nie znajduję omówionego wyżej przemówienia Benedykta XVI. Jak więc miałby do niego dotrzeć ktoś, kto pilnie poszukiwałby takich wypowiedzi? Czegoś nie rozumiem w tym mechanizmie wyszukiwania. Wpisałem też do okienka wyszukiwarki hasło “wartości ogólnoludzkie”. Odpowiedź: “znaleziono 0 pasujących wyników”. Żal.

sobota, 12 listopada 2011

Słowa na odchodne


Parę dni temu przeczytałem artykuł nawiązujący m.in. “do np. pani Krystyny Jandy, która oznajmiła, że skoro prowincjał marianów nałożył na ks. Bonieckiego ograniczenia, to ona występuje z Kościoła”. Przeczytałem te słowa z zaskoczeniem, i to podwójnym. Przede wszystkim byłem zaskoczony tym, że słynna aktorka w ogóle była katoliczką, a dopiero w dalszej kolejności tym, że nią być przestała.

Zacząłem snuć refleksję nad motywami jej wcześniejszej przynależności do Kościoła. Tak zdumiewająco słabe, tak mało podbudowane. Że wystarczyło jakieś zawirowanie, trochę szumu medialnego – i już dramatycznie ogłosiła (ponoć) decyzję o swoim “wystąpieniu”. Czy motywem tego bycia w Kościele na pewno była wiara?

Nagle poczułem się trochę dziwnie, trochę nieswojo. Przecież osób z takim nastawieniem może być o wiele więcej, może być ich całe mnóstwo. Być może z wieloma z nich mijam się na każdej niedzielnej mszy świętej. W dodatku także ja sam nie mogę być do końca pewien, czy moje motywy są dostatecznie silnie podbudowane i odporne na różne wstrząsy. Któż w ogóle jest w stanie, nie popadając w zuchwałość, stwierdzić z całą pewnością, że w tej dziedzinie jest absolutnie “rozgarnięty”? Że się nie załamie w obliczu mniejszej czy większej nawałnicy, a może tylko zwiększonej fali?

Jednocześnie zrodziło się we mnie poczucie, że w tej smutnej wieści mimo wszystko jest coś radosnego, optymistycznego, dodającego otuchy i nadziei – jak w każdej, choćby najbardziej przykrej prawdzie. Bo jak to dobrze w sumie, że można, że każdy może szczerze i głośno wypowiedzieć swe niepokoje, choćby nawet miał przy tym odsłonić całą dotychczasową słabość i mizerię swoich motywów przynależności do Kościoła, całe swoje religijne “nierozgarnięcie”. Zamiast pod wpływem paraliżującego strachu przed grożącymi następstwami dusić i tłumić wszystko w sobie, udając, że nie ma problemu, i spowijając w iluzję zarówno siebie, jak i pasterzy ze wszystkich szczebli kościelnej hierarchii.

Jakże komfortowa jest ta sytuacja dla ewangelizatorów! Ileż się nagle odsłania okazji do wnikliwej analizy i głębszego zrozumienia słabych punktów polskiego katolicyzmu. A następnie do odpowiednich działań, to znaczy uczynków miłosiernych względem rodzimej duszy. Ileż tu możliwości czynienia dobra: budowania, korygowania, naprawy, umacniania, zabezpieczania, uodporniania, wskazywania drogi, a także stwarzania warunków do ewentualnego powrotu (z którym zawsze trzeba się liczyć, bo niby gdzie ma być duszy dobrze, jeśli nie w Kościele?). Czy nie warto skupić uwagi właśnie na tej stronie medalu, zamiast się zżymać i rzucać odchodzącym cierpkie i obraźliwe słowa na odchodne?

poniedziałek, 7 listopada 2011

Otworzyć się na światło

Ksiądz biskup Tadeusz Pieronek w drugiej z pasjonujących Rozmów na koniec wieku został uznany za speca w dziedzinie problematyki wsi, tak wielkiego, że niech się schowa ze swą wiedzą ekspercką Waldemar Pawlak. Wystarczyło, że urodził się na wsi, spędził na niej raptem kilka lat i ma jakieś wspomnienia.

W ogóle dopiero teraz się dowiedziałem, z wielkim zresztą zaskoczeniem, że ten jeden z najbardziej znanych polskich hierarchów pochodzi ze wsi. Z początku przyjąłem tę informację jak zwykłą ciekawostkę i pomyślałem, że na tym się skończy. Ale gdzie tam! Czytam jedną stronę, drugą, trzecią, dziewiątą, ostatnia trzynasta już blisko – a prowadzący rozmowę ciągle wałkują ten sam temat, wciąż wiercą w tym samym miejscu, jakby natrafili na żyłę złota. A cóż w tym właściwie takiego szczególnego? – myślę sobie z rosnącym niezadowoleniem. Zaledwie parę stron wcześniej poprzedni rozmówca zauważył poetycko, że “na ogół wszyscy jesteśmy dzisiaj emigrantami. Wszyscy przychodzimy z jakichś zapomnianych wiosek, z jakiejś zagubionej przeszłości” (12). Czy wobec tego także każda inna osobistość zapytywana w tych tomach nie miałaby do opowiedzenia jakichś własnych, mniej lub bardziej ciekawych reminiscencji związanych z wsią?

W pewnej chwili obudził się nawet we mnie demaskatorski instynkt domorosłego, być może niesprawiedliwego w swych domniemaniach “mistrza podejrzeń”: musi w tym być jakiś ukryty zamysł. Redaktorzy celowo chcą przypiąć dostojnikowi łatkę wieśniaka. Dokładają wszelkich starań, żeby pokazać wszem i wobec, że spod biskupich fioletów wystaje chłopska sukmana i tym sposobem jeśli nie zdyskredytować, to przynajmniej osłabić cierpkie uwagi o cywilizacji śmierci, aborcji, eutanazji i związkach homoseksualnych. (Rozumiecie, facet musi tak mówić, bo tak już został zaprogramowany). Wprawdzie drążą ten wiejski wątek z wielkomiejską klasą, światową tolerancją, ale jak gdyby w ochronnych rękawiczkach. Zacząłem się też zastanawiać, czy przebijająca tu i ówdzie w pytaniach pewna nieporadność jest zamierzona (bo znać się na wsi – czy to nie obciach na salonach?), czy jak najszczersza.

W wywiadzie z Czesławem Miłoszem redaktorzy Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski dali się poznać jako mistrzowie inteligentnego dialogu, olśniewający wnikliwymi pytaniami, które wydobywają z rozmówcy jego największe skarby i skłaniają go do odsłaniania kolejnych sfer swej złożonej osobowości, swych fascynacji, doświadczeń i twórczych dążeń. Prawdziwi akuszerzy. Obecnie przez większą część rozmowy odnosi się wrażenie, że mistrzowie są zmęczeni i serwują sobie chillout (skądinąd zasłużony). W rzeczywistości kolejność prezentowanych rozmów nie pokrywa się z chronologicznym planem ich przeprowadzania, więc wrażenie to jest mylące. Niemniej daje się wyczuć pewne obniżenie lotu. Lecz w sumie – i to chyba tu właśnie tkwi rozwiązanie zagadki – niełatwo komukolwiek zabłysnąć po Miłoszu. Tych czytelników jednak, których nie zniechęci ten przydługi “wiejski” wstęp, nużący jak wspinaczka na Magurkę Radziechowską, czeka sowita nagroda w postaci trzech ostatnich wypowiedzi, zawierających receptę dla współczesnego człowieka.

“Trzeba wejść w siebie i otworzyć się na światło, które dla człowieka wierzącego jest zawsze dostrzegalne i czytelne. To jest kontakt z Bogiem, to jest modlitwa. Człowiek musi sięgnąć po to światło, bo sam z siebie go nie wykrzesze. Taki jest przynajmniej chrześcijański punkt widzenia: Bóg nikomu nie odmawia ukazania sensu jego życia, jeżeli tylko chcemy czytać z Jego księgi. (...) Na łaskę można się zamknąć, na Boga można się zamknąć, ale to jest tak jak z otwartym naczyniem. Jak deszcz pada – musi się napełnić, a jak się ktoś zamknie, chociażby lało bez przerwy, zostanie puste” (Rozmowy..., op. cit., t. 1, s. 37n).

Swego czasu, gdy bez szczególnego rozeznania pochłonąłem całą serię najróżniejszych tekstów teologicznych, w pewnym momencie zaczął mnie dotkliwie dręczyć problem przeznaczenia. Co, jeżeli ktoś chce dostąpić zbawienia, stara się, zabiega o nie, a Bóg ma inny plan? Co, jeśli Bóg się “uprze” i postanowi kogoś nie zbawić? Jeśli tylko ci, których Bóg z góry sobie upodobał, zostaną zbawieni, reszta natomiast, czy chce, czy nie chce, pójdzie na wieczne potępienie? Choćby nie wiem jak się starali, nic im to nie pomoże. Mogą sobie chodzić co niedzielę do kościoła, często przystępować do sakramentów,medytować nad Biblią, czytać teologów – wszystko na nic. Lasciate ogni speranza...

Słowa księdza biskupa rozpraszają we mnie ostatnie zalegające jeszcze gdzieś w głębi duszy strzępy tamtych pajęczyn. Obecnie męczy mnie już tylko problem, w jaki konkretnie sposób i jak bardzo człowiek może się otworzyć na łaskę. Jeżeli zrobi tylko maleńką szczelinkę, niewiele dobroczynnego światła przeniknie przez nią do środka, niewiele ożywczej wody przesączy się do wnętrza. Więc jak otworzyć się bardziej?

Śp. ojciec Joachim Badeni swą przedmowę do książki wybitnego francuskiego teologa Yvesa Congara Chrystus i zbawienie świata (tłum. Anna Turowiczowa, Znak, Kraków 1968) zakończył słowami: “Myślenie teologiczne Congara oświeca, uspokaja, umacnia” (11). Tę zwięzłą formułę z powodzeniem można zastosować także tutaj i powiedzieć podobnie, że w tym finalnym fragmencie, wartym więcej niż wszystkie wiejskie wspominki, w tych kilku ostatnich zdaniach – Pieronek krzepi.