W ogóle dopiero teraz się dowiedziałem, z wielkim zresztą zaskoczeniem, że ten jeden z najbardziej znanych polskich hierarchów pochodzi ze wsi. Z początku przyjąłem tę informację jak zwykłą ciekawostkę i pomyślałem, że na tym się skończy. Ale gdzie tam! Czytam jedną stronę, drugą, trzecią, dziewiątą, ostatnia trzynasta już blisko – a prowadzący rozmowę ciągle wałkują ten sam temat, wciąż wiercą w tym samym miejscu, jakby natrafili na żyłę złota. A cóż w tym właściwie takiego szczególnego? – myślę sobie z rosnącym niezadowoleniem. Zaledwie parę stron wcześniej poprzedni rozmówca zauważył poetycko, że “na ogół wszyscy jesteśmy dzisiaj emigrantami. Wszyscy przychodzimy z jakichś zapomnianych wiosek, z jakiejś zagubionej przeszłości” (12). Czy wobec tego także każda inna osobistość zapytywana w tych tomach nie miałaby do opowiedzenia jakichś własnych, mniej lub bardziej ciekawych reminiscencji związanych z wsią?
W pewnej chwili obudził się nawet we mnie demaskatorski instynkt domorosłego, być może niesprawiedliwego w swych domniemaniach “mistrza podejrzeń”: musi w tym być jakiś ukryty zamysł. Redaktorzy celowo chcą przypiąć dostojnikowi łatkę wieśniaka. Dokładają wszelkich starań, żeby pokazać wszem i wobec, że spod biskupich fioletów wystaje chłopska sukmana i tym sposobem jeśli nie zdyskredytować, to przynajmniej osłabić cierpkie uwagi o cywilizacji śmierci, aborcji, eutanazji i związkach homoseksualnych. (Rozumiecie, facet musi tak mówić, bo tak już został zaprogramowany). Wprawdzie drążą ten wiejski wątek z wielkomiejską klasą, światową tolerancją, ale jak gdyby w ochronnych rękawiczkach. Zacząłem się też zastanawiać, czy przebijająca tu i ówdzie w pytaniach pewna nieporadność jest zamierzona (bo znać się na wsi – czy to nie obciach na salonach?), czy jak najszczersza.
W wywiadzie z Czesławem Miłoszem redaktorzy Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski dali się poznać jako mistrzowie inteligentnego dialogu, olśniewający wnikliwymi pytaniami, które wydobywają z rozmówcy jego największe skarby i skłaniają go do odsłaniania kolejnych sfer swej złożonej osobowości, swych fascynacji, doświadczeń i twórczych dążeń. Prawdziwi akuszerzy. Obecnie przez większą część rozmowy odnosi się wrażenie, że mistrzowie są zmęczeni i serwują sobie chillout (skądinąd zasłużony). W rzeczywistości kolejność prezentowanych rozmów nie pokrywa się z chronologicznym planem ich przeprowadzania, więc wrażenie to jest mylące. Niemniej daje się wyczuć pewne obniżenie lotu. Lecz w sumie – i to chyba tu właśnie tkwi rozwiązanie zagadki – niełatwo komukolwiek zabłysnąć po Miłoszu. Tych czytelników jednak, których nie zniechęci ten przydługi “wiejski” wstęp, nużący jak wspinaczka na Magurkę Radziechowską, czeka sowita nagroda w postaci trzech ostatnich wypowiedzi, zawierających receptę dla współczesnego człowieka.
“Trzeba wejść w siebie i otworzyć się na światło, które dla człowieka wierzącego jest zawsze dostrzegalne i czytelne. To jest kontakt z Bogiem, to jest modlitwa. Człowiek musi sięgnąć po to światło, bo sam z siebie go nie wykrzesze. Taki jest przynajmniej chrześcijański punkt widzenia: Bóg nikomu nie odmawia ukazania sensu jego życia, jeżeli tylko chcemy czytać z Jego księgi. (...) Na łaskę można się zamknąć, na Boga można się zamknąć, ale to jest tak jak z otwartym naczyniem. Jak deszcz pada – musi się napełnić, a jak się ktoś zamknie, chociażby lało bez przerwy, zostanie puste” (Rozmowy..., op. cit., t. 1, s. 37n).
Swego czasu, gdy bez szczególnego rozeznania pochłonąłem całą serię najróżniejszych tekstów teologicznych, w pewnym momencie zaczął mnie dotkliwie dręczyć problem przeznaczenia. Co, jeżeli ktoś chce dostąpić zbawienia, stara się, zabiega o nie, a Bóg ma inny plan? Co, jeśli Bóg się “uprze” i postanowi kogoś nie zbawić? Jeśli tylko ci, których Bóg z góry sobie upodobał, zostaną zbawieni, reszta natomiast, czy chce, czy nie chce, pójdzie na wieczne potępienie? Choćby nie wiem jak się starali, nic im to nie pomoże. Mogą sobie chodzić co niedzielę do kościoła, często przystępować do sakramentów,medytować nad Biblią, czytać teologów – wszystko na nic. Lasciate ogni speranza...
Słowa księdza biskupa rozpraszają we mnie ostatnie zalegające jeszcze gdzieś w głębi duszy strzępy tamtych pajęczyn. Obecnie męczy mnie już tylko problem, w jaki konkretnie sposób i jak bardzo człowiek może się otworzyć na łaskę. Jeżeli zrobi tylko maleńką szczelinkę, niewiele dobroczynnego światła przeniknie przez nią do środka, niewiele ożywczej wody przesączy się do wnętrza. Więc jak otworzyć się bardziej?
Śp. ojciec Joachim Badeni swą przedmowę do książki wybitnego francuskiego teologa Yvesa Congara Chrystus i zbawienie świata (tłum. Anna Turowiczowa, Znak, Kraków 1968) zakończył słowami: “Myślenie teologiczne Congara oświeca, uspokaja, umacnia” (11). Tę zwięzłą formułę z powodzeniem można zastosować także tutaj i powiedzieć podobnie, że w tym finalnym fragmencie, wartym więcej niż wszystkie wiejskie wspominki, w tych kilku ostatnich zdaniach – Pieronek krzepi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz