sobota, 12 listopada 2011

Słowa na odchodne


Parę dni temu przeczytałem artykuł nawiązujący m.in. “do np. pani Krystyny Jandy, która oznajmiła, że skoro prowincjał marianów nałożył na ks. Bonieckiego ograniczenia, to ona występuje z Kościoła”. Przeczytałem te słowa z zaskoczeniem, i to podwójnym. Przede wszystkim byłem zaskoczony tym, że słynna aktorka w ogóle była katoliczką, a dopiero w dalszej kolejności tym, że nią być przestała.

Zacząłem snuć refleksję nad motywami jej wcześniejszej przynależności do Kościoła. Tak zdumiewająco słabe, tak mało podbudowane. Że wystarczyło jakieś zawirowanie, trochę szumu medialnego – i już dramatycznie ogłosiła (ponoć) decyzję o swoim “wystąpieniu”. Czy motywem tego bycia w Kościele na pewno była wiara?

Nagle poczułem się trochę dziwnie, trochę nieswojo. Przecież osób z takim nastawieniem może być o wiele więcej, może być ich całe mnóstwo. Być może z wieloma z nich mijam się na każdej niedzielnej mszy świętej. W dodatku także ja sam nie mogę być do końca pewien, czy moje motywy są dostatecznie silnie podbudowane i odporne na różne wstrząsy. Któż w ogóle jest w stanie, nie popadając w zuchwałość, stwierdzić z całą pewnością, że w tej dziedzinie jest absolutnie “rozgarnięty”? Że się nie załamie w obliczu mniejszej czy większej nawałnicy, a może tylko zwiększonej fali?

Jednocześnie zrodziło się we mnie poczucie, że w tej smutnej wieści mimo wszystko jest coś radosnego, optymistycznego, dodającego otuchy i nadziei – jak w każdej, choćby najbardziej przykrej prawdzie. Bo jak to dobrze w sumie, że można, że każdy może szczerze i głośno wypowiedzieć swe niepokoje, choćby nawet miał przy tym odsłonić całą dotychczasową słabość i mizerię swoich motywów przynależności do Kościoła, całe swoje religijne “nierozgarnięcie”. Zamiast pod wpływem paraliżującego strachu przed grożącymi następstwami dusić i tłumić wszystko w sobie, udając, że nie ma problemu, i spowijając w iluzję zarówno siebie, jak i pasterzy ze wszystkich szczebli kościelnej hierarchii.

Jakże komfortowa jest ta sytuacja dla ewangelizatorów! Ileż się nagle odsłania okazji do wnikliwej analizy i głębszego zrozumienia słabych punktów polskiego katolicyzmu. A następnie do odpowiednich działań, to znaczy uczynków miłosiernych względem rodzimej duszy. Ileż tu możliwości czynienia dobra: budowania, korygowania, naprawy, umacniania, zabezpieczania, uodporniania, wskazywania drogi, a także stwarzania warunków do ewentualnego powrotu (z którym zawsze trzeba się liczyć, bo niby gdzie ma być duszy dobrze, jeśli nie w Kościele?). Czy nie warto skupić uwagi właśnie na tej stronie medalu, zamiast się zżymać i rzucać odchodzącym cierpkie i obraźliwe słowa na odchodne?

3 komentarze:

Najmniejsza Mniejszość pisze...

Czytając tekst, na początku stwierdziłam: tak, to jest to, tak właśnie myślę. No bo jak mogę wystąpić z Kościoła tylko dlatego, że wśród "hierarchów" dzieje się coś, według mnie, niedobrego. To niedorzeczne. Poza tym, co to znaczy "wystąpić z Kościoła"? Wypisać się, "ODchrzcić" czy co? Ta publiczna wypowiedź, podyktowana emocjami a nie rozsądkiem, świadczy jedynie o jakiejś niedojrzałości osoby przecież dorosłej. Jest jeszcze kwestia, czy p. Janda jest katoliczką, czy nie. Ja do tej pory tego nie wiem. Z prasy, niestety, najczęściej nie można się dowiedzieć prawdy - jedni piszą tak, inni siak. Jeżeli nie jest, tak jak wspominały niektóre tytuły, to już naprawdę nie wiem, czy kiedykolwiek można by jeszcze potraktować poważnie tę panią. Jeżeli jest, to - tak jak to zostało napisane - jej wiara jest słabo podbudowana. Myślę, że przede wszystkich chodzi o to, że takim osobom jak np. p. Janda (czy wielu jej kolegów po fachu) poprzewracało się w głowach - ponieważ są znane, wydaje im się, że są autorytetami i mogą się wypowiadać na wszystkie tematy. A przecież to po prostu komedianci! Osoby uprawiające profesję z definicji niepoważną.

Rzeczywiście, ludzi z takim nastawieniem jest wielu. Wydaje mi się jednak, że tutaj nie chodzi o kwestię załamania w ogólnym czy cząstkowym "kryzysie" Kościoła, ale o chęć posiadania wpływu na decyzje. O demokrację zawsze i wszędzie. Ale jaka demokracja? Kościół jest przecież hierarchiczny, i nie ma w nim na nią miejsca.

Na pewno pozytywne jest to, że każdy może się wypowiadać. I oczywiście, każdy z nas może mieć wątpliwości, oburzać się, być "słabej wiary" czy "nie do końca rozgarnięty", ale czy każdy musi o tym informować publicznie? Takie wypowiedzi, niestety, nie znikają, pozostają w Internecie na zawsze. Najgorsze jest to, że w naszym telewizyjnym społeczeństwie aktorzy, i ci wielcy, i miernoty, mają ogromny wpływ na kształtowanie się opinii publicznej. Dlatego też przynajmniej ci mądrzejsi (albo uważający się za takich) powinni się trzy razy zastanowić, zanim palną podobną głupotę. Z drugiej jednak strony niewłaściwe jest rozpatrywanie takich wypowiedzi w kategoriach ich wpływu czy braku wpływu na opinię publiczną, bo przecież każdy z nas ma wolną wolę i nie musi ani tego słuchać, ani się do tego stosować.

Arkadiusz Ziernicki pisze...

Nawet nie podejrzewałem, jak złożona jest cała ta sprawa, ile w niej wątków, na które nawet nie zwróciłem uwagi. Prawdziwy węzeł gordyjski!

Po przeczytaniu komentarza nikomu nie zazdroszczę sławy. Choćby z powodu tej oto rysującej się wyraźnie pułapki: celebryci zwiedzeni swoją popularnością tracą poczucie własnych granic. Nabierają przekonania, że są wszechstronni, że są ekspertami we wszystkich dziedzinach. Zaczynają występować w roli wyroczni. Kreują się na wszystkowiedzących liderów opinii. Wygłaszają kategoryczne sądy na temat sensu życia, wiarygodności religii, kształtu cywilizacji itp., itd. A cały świat z zapartym tchem wsłuchuje się w każde ich słowo, niekoniecznie mądre, bo czy sławy mają czas na gruntowne przestudiowanie tylu różnych tematów?

Druga sprawa to paradoskalna sytuacja, gdy „komedianci” roszczą sobie prawa do bycia autorytetami, czyli powagami. I gdy społeczeństwo ulegając ich urokowi jak zahipnotyzowane przyjmuje narzucane przez nich normy. Lecz z drugiej strony czy zawsze prowadzi to do katastrofalnych skutków? Czy można tym osobom generalnie odmówić prawa do poważnego traktowania? Jak wyglądałby dziś świat, gdyby nie komediant Ronald Reagan?

Inny problem powstaje w związku z przysługującym oczywiście także słynnym osobistościom prawem do publicznego wyrażania swoich przekonań. Jedna rzecz, to ich wyrażanie. A druga to ich recepcja. Czy trzeba je tak skwapliwie wyłuskiwać z całej masy różnych prywatnych opinii i tak mocno nagłaśniać? Lecz tym właśnie żyją media, a te z kolei zaspokajają potrzeby szerokich rzesz mediowych konsumentów. I tym sposobem skromne prywatne zdanie gwiazdy wywołuje „trzęsienie ziemi”. Egalitaryzm i elitaryzm. Niby równi, a jednak „równiejsi”, czy tego chcą, czy nie. Więc powinni uważać. Mnie osobiście dziwi tylko jakieś niezdrowe przeczulenie niektórych publicystów religijnych, jak gdyby wyczekujących na takie niefortunne głosy i rzucających się na nie z wielką wrzawą.

Tyle moich nierozgarniętych uwag. ;)

Najmniejsza Mniejszość pisze...

Sława rzeczywiście bywa zgubna (tak jak sukces). Przykładem są liczni tzw. celebryci "rezydujący" we wszelkiego rodzaju klinikach odwykowych. Zgadzam się jednak, że kreowanie się na eksperta to nie reguła.

Z Reaganem to był strzał w dziesiątkę. Tylko ile jemu podobnych silnych osobowości chodzi po świecie? (I już nie chodzi tylko o krąg aktorów). Poza tym, o ile się dobrze orientuję, Reagan działał w polityce "od zawsze".

Racja, media tylko czyhają na potknięcia każdego, kto jest znany, ale czy osobom znanym nie chodzi właśnie o to, żeby być znanymi? "Nieważne, jak mówią, byle mówili". Gwiazda po prostu nie ma prywatnego zdania, z definicji jest osobą publiczną, ona przecież z tego żyje. Tak jak publicyści, albo może lepiej pismaki z tabloidów żyją z tego, że plotkują o osobach znanych, no bo przecież wszystkich naokoło to interesuje...

Pozdrawiam :)

Prześlij komentarz