sobota, 26 listopada 2011

Od perfekcjonizmu do pokory

Przeraziłem się trochę ostatecznymi rozmiarami ostatniego wpisu. Nie taki miał być długi. Nie chcę publikować w tym blogu całych esejów. Owszem, wiadomo, że niekiedy dokładniejsza analiza jakiegoś intrygującego fenomenu wymaga wypowiedzi dłuższej niż standardowy SMS czy facebookowy status. Ale nawet wtedy warto popracować nad maksymalną zwięzłością. A do tej najwyraźniej jeszcze mi wiele brakuje.

Łatwo się zapisuje płynący przez głowę potok myśli. Lecz jeżeli potem sam autor odczuwa pewne znużenie czytając własną wypowiedź, to cóż dopiero czują czytelnicy, których chciał czymś zainteresować? Toteż najmocniej przepraszam.

Po tych kilku dłuższych postach przyłapuję się na tym, że nie potrafię już znaleźć miejsca dla krótkiego wpisu. Po prostu kilku spostrzeżeń na temat czegoś, co przykuło moją uwagę, a czego jeszcze nie zdążyłem głębiej przemyśleć. Od razu mi się wydaje, że taka zwykła notka jakoś by nie pasowała do ambitniejszej serii poprzednich. Zacząłem już nawet myśleć o utworzeniu specjalnej podstrony dla takich zupełnie świeżych “odkryć”, “wykopalisk” i “znalezisk”.

Tego typu maksymalizm ma może jakieś usprawiedliwienie. Pamiętam o jednej z zasad Steve'a Jobsa: “doprowadź przekaz do perfekcji”. Ponadto w pewnym ciekawym zestawie zasad kreatywności (“Computer Arts” 4/2010) przeczytałem mniej więcej taką oto radę: “ustanów absurdalnie wysokie standardy”. Lecz z drugiej strony przypominam sobie, że do tej ostatniej wskazówki dołączono ważne zastrzeżenie: gdy realizujesz jakiś projekt dla własnej przyjemności. Ponadto pewien artykuł w “Dzienniku Internautów” przestrzega groźnie brzmiącym śródtytułem W szponach perfekcjonizmu (pierwotnie tekst tej treści znalazłem w miesięczniku “Charaktery” lub “Sens”). A Karen Horney dostrzega w perfekcjonizmie specyficzny rodzaj pychy.

Gdy zastanawiałem się nad tym, wpadła mi w ręce książka Dominique Loreau Sztuka prostoty (znany bestseller, jak się dowiaduję), promująca mądry minimalizm, inspirowany japońską filozofią życia (zen), wyrażony dewizą “mniej znaczy więcej”. Już jej pobieżne przejrzenie zmieniło moje podejście do problemu i naprowadziło na jego rozwiązanie.

Czyż intrygujące zjawisko w swej pierwotnej, “źródłowej” świeżości nie zasługuje na pełnoprawną wzmiankę na głównej stronie blogu? Przecież ta “pierwotność” to właśnie jego wielki walor. Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby później napisać o nim szerzej i głębiej. I żeby wielokrotnie do niego powracać. Nieprawdaż?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz