sobota, 8 października 2011

Zdrowe rzeczy, zdrowi ludzie, zdrowe myśli


Jakiś miesiąc temu sięgnąłem po trzy tomy z cyklu Rozmowy na koniec wieku. Już od paru ładnych lat obiecuję je sobie przeczytać. Niektóre z tych wywiadów oglądałem w telewizji lub czytałem, innych zupełnie nie znam. Obecnie, gdy tamten wiek dawno już się skończył, a nowy zaczął się na dobre, uznałem, że warto wreszcie bardziej systematycznie przestudiować tę serię diagnoz stanu kultury, nie tylko polskiej. Może właśnie z perspektywy tych kilkunastu lat, jakie minęły, lepiej będzie można ocenić ich trafność. Poza tym nie zaszkodzi poćwiczyć trochę respekt dla przedstawicieli kulturalnej elity kraju.

"Trzeba lubić rzeczy zdrowe", pisze Czesław Miłosz (Rozmowy na koniec wieku, t. 1, Znak, Kraków 1999, s. 16). Wspomina o doktorze, który "gdy szarlataństwa mu dopieką zaleca befsztyk, rosół, mleko..." (16) – i nie jest to wcale jakaś pochwała banalnego epikureizmu. "Sam szukałem instynktownie – bardziej instynktownie niż teoretycznie – zdrowych ludzi, zdrowych myśli" (16), mówi Miłosz. Od razu też przytacza przykładowy wynik tych poszukiwań: "Jednym z tych ludzi był Stanisław Vincenz" (16). (Być może nigdy już nie znajdę w sobie motywacji do przebrnięcia do końca przez trzy grube tomy Na wysokiej połoninie, muszę jednak kiedyś wrócić przynajmniej do zbioru esejów Z perspektywy podróży). Kiedy noblista mówi metaforycznie o zdrowiu Vincenza, wyraźnie chodzi mu o odróżnienie autora Dialogów z sowietami od filozofów-szarlatanów, obmyślających abstrakcyjne systemy usprawiedliwiające dwudziestowieczne rzezie. U nich na pewno nie znajdzie się właściwej piewcy Huculszczyzny zdrowej "filozofii przyjaźni wobec życia" (16).

Skoro już mowa o pisarzach, nasunęło mi się pytanie, którego jeszcze spośród nich można by uznać za okaz i wzór "zdrowego człowieka". Czy na przykład Fiodor Dostojewski jest zdrowy? Nie chodzi rzecz jasna o jego problemy ze zdrowiem fizycznym ani o wieloletnią, wyniszczającą skłonność do hazardu. Z pewnością nie o takim zdrowiu mówi autor Traktatu moralnego. Zatem czy można Dostojewskiego wymienić jako przykład zdrowego myśliciela i twórcy? Na pewno ogólnie za zdecydowanie zdrową należy uznać jego pasję poznania człowieka w całej jego realnej prawdzie, człowieka uwikłanego w jakieś dramaty i tragedie, zaplątanego gdzieś między dobrem i złem. Ta właśnie pasja nadaje jego dziełu uniwersalny charakter i każe je zaliczyć do najpoważniejszych analiz rzeczywistości. Ale czy to dotykanie ludzkich ran, to przyglądanie się z bliska ludzkiej nędzy, ta nieustannie ponawiana próba przeniknięcia problemu zła, to ciągłe obcowanie ze złem - nie nakazuje pewnej ostrożności w zalecaniu dzieł tego pisarza jako czegoś w rodzaju uzdrawiającego eliksiru? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się domagał, żeby takie typy jak Raskolnikow czy Stawrogin kształtowały wyobraźnię młodych pokoleń już od przedszkola niczym bohaterowie biblijni.

A propos Biblii. Czy można sobie wyobrazić, żeby Miłosz odmówił atrybutu zdrowia Biblii? Żeby uznał ją za księgę niezdrową? A jednak gdzieś stwierdził, że Biblia nie jest książką dla dzieci. Aczkolwiek z tą myślą, że zawarte w niej fragmenty "dla dorosłych" wymagają pewnej dojrzałości odbiorcy; że podane zbyt wcześnie spowodowałyby tylko spustoszenie w niedojrzałym organizmie duchowym, zamiast przyczynić się do jego rozwoju.

W sumie zdrowie jest jedno, różne są jednak służące mu środki. Inaczej przyczynia się do niego witamina, inaczej szczepionka przeciw groźnej chorobie, a jeszcze inaczej antybiotyk. Choć oczywiście wszystkie te środki są ważne, każdy na swój sposób, każdy przyjmowany zgodnie z zaleceniami. Może więc podobnie jest również z pisarzami i myślicielami. Także z Dostojewskim.

Swoją drogą, wyraźnie widać, jak wiele mogliby o metaforze zdrowia powiedzieć medycy.

"Szlachetne zdrowie"... Kiedyś, już dość dawno temu, jako nastolatek wybrałem się do kina na Opatrzność z Johnem Gielgudem w roli głównej. Film ten, jak go zapamiętałem, to kilkadziesiąt minut nieprzerwanego przytłaczającego koszmaru pełnego nieprawdopodobnych, nieobliczalnych zwrotów akcji. I na koniec zaskakujący finał: okazuje się, że wszystko to, co się działo wcześniej i co się przeżywało z absolutną powagą, było tylko sennymi majakami pogrążonego we śnie pisarza o bujnej wyobraźni (i z pociągiem do butelki). Natomiast rzeczywiste i prawdziwe jest dopiero to, co się dzieje teraz: spokojny, pogodny poranek, śniadanie podane na łonie natury, na pięknym zielonym trawniku przed angielskim starym dworem otoczonym majestatycznymi drzewami i przyjazna pogawędka paru bliskich sobie osób. Nigdy nie zapomnę tamtego wyzwalającego, oczyszczającego uczucia powrotu do normalności. Do zdrowia.

A co – i kto – dla Was jest synonimem zdrowia?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz