środa, 11 stycznia 2012

Hiperkrytycyzm albo jak się go pozbyć

Nie da się ukryć: człowiek współczesny jest krytyczny. Gdzie by nie spojrzał, wszędzie widzi powody do krytyki. Krytycyzm wszedł mu w krew. Stał się jego drugą naturą.

Przeniknięty nim homo za powód do dumy poczytuje sobie to, że wyrósł z dziecięcej naiwności. Dzieciństwo ma za sobą. Jest dorosły. Samodzielny. Wyemancypowany. Niczego nie da sobie tak po prostu wmówić. Wszędzie wietrzy podstęp iluzji. Wszędzie węszy pozory, obłudę, fałsz i oszustwo. W jego przenikliwych oczach nic już nie jest tym, na co wygląda, i nikt już nie jest tym, za kogo się podaje. Poza tym wszystko jest dla niego pełne usterek, marne i rażąco niedoskonałe. Wszystko jest dla niego niestałe, podważalne i podatne na kwestionowanie. Nic mu nie dogodzi.

Ten stan umysłu nie pojawił się znikąd ani od razu. Z pewnością do jego narodzin walnie przyczynił się Kartezjusz, który posiał nieufność do obrazu rzeczywistości, jaki myślącemu „ja” serwuje jego własna aparatura poznawcza. Z pewnością jego dalsze postępy umożliwili koryfeusze oświecenia, którzy postanowili wreszcie raz na zawsze wyplenić przesądy, te bezpodstawne, a mimo to szeroko rozpowszechnione pseudooczywistości i pseudopewniki, na domiar złego promowane przez rozmaite tradycje, autorytety i instytucje. Z pewnością do jego nobilitacji i rozwoju kapitalny wkład wniósł Kant, który nadał krytycznej refleksji niespotykaną dotąd rangę i którego zamysł najdobitniej wyrażają same tytuły jego głównych dzieł. Z pewnością upowszechniła go rewolucja francuska, występująca między innymi z misją zapoczątkowania ery dorosłości człowieka, wyzwolonego z okowów ciemnoty i sprzymierzonej z nią tyranii, a zamiast tego poddanego odtąd rządom Rozumu. Z pewnością zradykalizowali go i otworzyli przed nim drogę do dalszych podbojów „hermeneuci podejrzeń”: Marks, Nietzsche i Freud.

Krytyka, początkowo będąca wyłącznym przywilejem „oświeconych” i manifestująca się w elitarnych tworach kultury, z czasem zaczęła zstępować z piedestałów i katedr, mieszać się w tłum i zaglądać pod strzechy. Żywioł krytycyzmu wzmagał się, zataczał coraz szersze kręgi i przenikał stopniowo do wszystkich sfer życia.

I tutaj pojawił się problem.

Ta niezwykła roślina, do pewnego czasu jakby uśpiona w nasieniu, w pewnym momencie przebudziła się do życia, zaczęła się rozwijać i wzrastać. W dziwnie sprzyjających warunkach z czasem tak bujnie się rozrosła, że przesłoniła wszystkie inne. Tamte, pozbawione światła, coraz bardziej słabły i zanikały, aż wreszcie tu i ówdzie zaczęły całkowicie obumierać.

Czyżby ogród kultury opanował jakiś wyjątkowo zaborczy i uciążliwy chwast? Czyżby chlubie stworzenia wyrosła jakaś wielka, nieprzyjemna narośl? Czyżby to, w czym widziano główną cnotę przedstawiciela homo sapiens, w rzeczywistości okazało się przykrą przywarą?

Ewidentnie mamy do czynienia z jakimś przerostem. To już nie jest krytycyzm. To hiperkrytycyzm.

Problem jest tym bardziej dotkliwy, że z naszkicowanym z grubsza rozwojem krytycyzmu bynajmniej nie szedł w parze rozwój umiejętności przyjmowania krytyki. Przeciwnie. Człowiek jakby coraz bardziej stawał się drażliwym narcyzem, skłonnym do samouwielbienia i nie potrafiącym ścierpieć najmniejszego słowa krytyki pod swoim adresem. Choćby najbardziej słusznej.

Po tych kilku wiekach nieskrępowanego rozrostu krytycyzmu człowiek przypomina trochę owego filmowego androida wyposażonego w nożyce zamiast dłoni. Biedaczysko, czegokolwiek się tknie, wszystko potnie. I jak tu z takim rozmawiać? Jak z takim współpracować? Jak takiego pokochać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz