poniedziałek, 26 marca 2012

Mentalne puzzle katolicko-komunistyczne

Ksiądz Jacek Stryczek szokuje prawie każdą swoją wypowiedzią. Burzy utarte schematy, kwestionuje fałszywe oczywistości, odziera z komfortowych iluzji.

W wywiadzie dla TVP zaskoczył mnie swoim podsumowaniem katolickiej edukacji religijnej w PRL w kontekście ekonomicznym i socjalnym. Konkretnie w odniesieniu do zagadnień bogactwa, ubóstwa, przedsiębiorczości i wrażliwości na ludzką biedę. Warto obejrzeć tę półgodzinną rozmowę zwłaszcza od dwudziestej minuty.

„Nie byliśmy wychowani w prawdziwej wierze”. Jakimś dziwnym trafem wpojono nam osobliwe skrzyżowanie katolicyzmu z marksowskim komunizmem. Wierzyliśmy w to, co mówi chrześcijaństwo, że należy kochać ludzi ubogich, dawać im szansę. A jednocześnie uwierzyliśmy w teorie Marksa na temat genezy biedy, że wszystkiemu winni są ci, którzy są bogaci. To oni są źródłem zła.

W głowie przeciętnego przedstawiciela pokolenia born in the PRL zlały się więc dwa sprzeczne tłumaczenia świata. Powstało pomieszanie pojęć, z którego dopiero teraz zaczynamy się wyzwalać.

Krakowski duchowny bezlitośnie rozprawia się z poczuciem dumy wszystkich tych wierzących, którym się zdawało, że przeszli nietknięci przez „morze czerwone”. Że ani trochę ich ono nie zmoczyło. Że okazali się doskonale odporni na komunistyczną pedagogikę i propagandę.

Tymczasem niepostrzeżenie wsączył im się do głowy potężny kompleks przesądów, jakże wygodnych dla komuny: ubodzy są z istoty swej dobrzy, bogacze są z istoty swej źli.

Czy takie ujęcie to przesada? Prowokacyjny skrót myślowy?

Legendarni zachodni milionerzy faktycznie niby uchodzili za beztroskich szczęśliwców. Wiadomo było jednak, że ich szczęście jest okupione „krwią biednego”. Dlatego jawili się jako bezwzględni wyzyskiwacze, gnębiciele, pasożyty, pijawki, hieny, rekiny. Świat kapitalistyczny przedstawiał się jako wielkie akwarium wypełnione rybami pożerającymi się wzajemnie, większa mniejszą.

Dziś zdumiewa mnie łatwość, z jaką wyobraźnia godziła się w tamtych czasach z takimi obrazami rzeczywistości. Jak idealnie pasowały do siebie elementy tych dwóch różnych puzzli.

Zdumiewa mnie też powstające wówczas dość powszechnie wrażenie, że naszego świata już to wszystko nie dotyczy. Że komunizm, choć oczywiście jako taki nie do przyjęcia, jakimś skutkiem ubocznym wyeliminował tamto zło. Tak że na zawsze już pozostanie ono poza naszymi granicami. Że będzie tylko plagą krajów zachodnich.

Otwierała się w ten sposób w umysłach i sumieniach furtka do uznania, że przynajmniej to jedno komunizm zrobił dobrze: usunął mechanizm powstawania ekonomicznych dysproporcji między bogatymi i biednymi. A tym samym zlikwidował samą możliwość zrodzenia się pogardy i arogancji człowieka wobec człowieka. Zabezpieczył ludzką godność.

Możłiwe, że dla komunistów już chociażby taki stan świadomości katolików najbardziej opornych na indoktrynację był sporym osiągnięciem. Na pewno dalekim od pełnej świadomości socjalistycznej, czytaj: zniewolonego umysłu, ale jednak rokującym nadzieję na dalsze podboje. Rodzajem dogodnego przyczółka.

Dla nas jednak jest on obciążeniem. Mentalnym reliktem, który warto sobie jasno i do końca uświadomić. Umysłowym nalotem, osadem czy mułem, z którego trzeba się definitywnie oczyścić.

Zadanie to stoi przede wszystkim przed urodzonymi w PRL, ale także, choć może w mniejszym stopniu, przed urodzonymi już w postpeerelowskiej Polsce. Bo opisany stan umysłu, dopóki nie zostanie uświadomiony i przezwyciężony, może się spontanicznie replikować w nieskończoność.

Taki byłby w moim rozumieniu sens wypowiedzi krakowskiego duszpasterza. Trudno mi ocenić, ile racji jest w jego analizie peerelowskiego zanieczyszczenia prawdziwej wiary. Analizie z konieczności niezmiernie skrótowej.

Tak czy owak, wywiad daje do myślenia. I choćby z tego powodu warto było zasubskrybować blog Mariusza Kapusty proaktywnie.pl, gdzie w jednym z najnowszych wpisów znalazłem link do omówionego archiwalnego wywiadu.

poniedziałek, 19 marca 2012

Ron Holland znany i nieznany

Doczytałem do końca Siłę żywego słowa w biznesie Rona Hollanda. I już nabrałem apetytu, żeby przeczytać ją raz jeszcze.

Zdecydowanie jest to jedna z tych książek, które przemówiły do mnie ze szczególną siłą. Jedna z tych, które chętnie zabierałbym ze sobą w góry, co wielokrotnie zaleca autor.

Możliwe, że kiedyś będę mógł o niej powiedzieć to samo, co on mówi o książce Myśl i bogać się Napoleona Hilla: przeczytałem ją 98 razy.

I jeszcze nie raz pewnie do niej powrócę.

Zaciekawiła mnie osobowość autora. Zajrzałem do Youtube. Okazuje się, że jest tam mnóstwo jego filmików (na przykład ten oto).

I zaskoczenie: to Brytyjczyk, nie Amerykanin.

Brak niestety materiałów z polskim lektorem lub chociażby z polskimi napisami. W każdym razie dotąd takich nie znalazłem. Nie wysunęły się na czoło listy. Czy muszę zastosować jakieś wyszukane zapytania?

Podobnie więc jak Nido Qubein, także Ron Holland nie zdobył u nas jak dotąd tak wielkiej popularności jak niektórzy inni autorzy motywacyjni. Nie znalazł większego uznania w oczach rodzimych pasjonatów rozwoju osobistego.

Czym można wytłumaczyć te pomijające ich obu preferencje?

I komu zasugerować przygotowanie wersji polskojęzycznej filmów?

W tym momencie pożałowałem, że tak się zatrzymałem w rozwoju z moim angielskim, przekonany, że dalsza praca nad nim jest zbyteczna, skoro przecież wszystko się na bieżąco tłumaczy. Jak widać, nie wszystko.

Przez chwilę pocieszałem się tym, że jak wiadomo, komunikaty werbalne niosą tylko niewielką część przekazu. Więc tak czy siak mam tę pozostałą pozasłowną miażdżącą większość: to jak London business mentor wygląda, jak zachowuje się przed kamerą, jak patrzy, jak mówi.

Jednak jako miłośnik nie tylko żywego i sensownego, lecz ponadto zrozumiałego dla mnie słowa odczuwam mimo wszystko pewien dyskomfort.

piątek, 9 marca 2012

Wiek brawury i wiek rozumu

Już od pół wieku wróży się za McLuhanem zmierzch mediów tekstowych. Wiadomo, jeden obraz wyrazi więcej niż ileś tam słów, już nie pamiętam ile. A tym więcej filmik w Youtube.

Tymczasem „galaktyka Gutenberga” trzyma się mocno. Słowo drukowane dzielnie stawia czoło zalewowi strumieni audio-video.

Widać to wyraźnie na półkach księgarnianych, w bajecznie różnorodnych formach edytorskich, jakie przybiera stary, poczciwy gadżet zwany książką.

Czy to na pewno ostatnie drgawki „konającej epoki piśmiennej”? Dogorywanie „zacofanego świata druku”? A może to zapowiedź nowej ekspansji?

Oryginalnym przykładem tego twórczego edytorstwa jest książka Paula Ardena Cokolwiek myślisz, pomyśl odwrotnie.

Mała, poręczna i już od samego tytułu na okładce zaskakująca. Ktoś pewnie doda, że trochę zwariowana.

Nieprzeładowana tekstem, a przeciwnie, zwięzła aż do ascetyzmu (minimalistka Dominique Loreau byłaby pewnie zachwycona). Nie spłoszy swym wyglądem dyslektyków, nie znuży już po chwili wzrokowców. Ba, już sam zróżnicowany layout ogląda się jak obrazki.

Zabawna, przyjemnie urozmaicona interesującymi fotografiami i rysunkami. Inteligentna, nawet chyba mądra (oceńcie sami).

Miałbym jednak kłopot, gdyby mnie ktoś poprosił o jej streszczenie. Pozostało mi po niej ogólne wrażenie potężnej dozy inspiracji. Zachęty do wyjścia poza utarte schematy i nawyki myślowe.

Bo to nietypowe dziełko jest jedną wielką pochwałą myślenia śmiałego, nieszablonowego, twórczego.

Każdy, kto nie stłumił jeszcze w sobie naturalnych zadatków w tym kierunku, znajdzie w nim mocne potwierdzenie, że trzyma właściwy kurs i nie ma powodu do kompleksów.

A co się tyczy treści, utkwiły mi w pamięci dwa fragmenty.

Pierwszy to podrozdział o brawurze. To znak rozpoznawczy młodych. Jakby ich logo.

Autor stwierdza jednak, że około trzydziestego roku życia człowiek przeżywa ważny przełom. Staje się ostrożniejszy, rozważniejszy. Więcej planuje, kalkuluje. „Wkraczamy w wiek rozumu”. Koniec z szalonymi impulsami młodości.

Nie zdradzę już, czy tak przekorny autor jak Auden uważa to za niekwestionowany postęp.

Przeczytałem tekścik, podumałem. I nagle zestawiłem go z często ostatnio przypominanym faktem podnoszenia się naszej średniej długości życia.

Czyż stopniowe wydłużanie się przeciętnego wieku człowieka nie oznacza stałego zwiększania się przewagi populacji osobników w „wieku rozumu”? Czyż nie oznacza permanentnego tworzenia się i rośnięcia w siłę cywilizacji ludzi rozsądnych, jedynie godnej gatunku homo sapiens?

Cóż za potężna dawka optymizmu!

No, chyba, że wraz z przeciętną długością życia będzie się też wydłużał czas dochodzenia do rozumu. Czas brawury...

Drugi fragment zapamiętałem w związku z interesującym mnie ostatnio zagadnieniem krytyki.

Auden wspomina sytuację, gdy kiedyś bezpośrednio i ostro skrytykował pewnego młodego i niedoświadczonego pracownika. Niebawem dowiedział się, że ten, upokorzony, wpadł w czarną rozpacz. Poruszony w sumieniu krytyk udaje się do załamanego nowicjusza. Próbuje jakoś „odkręcić” swoją krytykę, poluzować nieco bezlitosne szczęki swego hiperkrytycyzmu. I pociesza biedaka następującą frazą: „Nie martw się, w twoim wieku też byłem do niczego”.

Oto jak potrafi podnieść na duchu i zmotywować młodego „wiek rozumu”.

środa, 7 marca 2012

Braterskie upomnienie a krytyka

W swym orędziu na Wielki Post Benedykt XVI przypomina ewangeliczne zalecenie upomnienia braterskiego (Mt 18,15). Z poświęconego mu obszernego fragmentu przytaczam kilka urywków.

„Pragnę zwrócić uwagę na pewien aspekt życia chrześcijańskiego, który jak mi się wydaje, popadł w zapomnienie – upomnienie braterskie z myślą o zbawieniu wiecznym. (...) Tradycja Kościoła zaliczyła «upominanie grzeszników» do dzieł miłosierdzia duchowego. Ważną rzeczą jest ocalenie tego aspektu miłości chrześcijańskiej. Nie należy milczeć w obliczu zła. Mam tu na myśli postawę tych chrześcijan, którzy przez szacunek dla człowieka lub po prostu z wygodnictwa dostosowują się do powszechnie panującej mentalności, zamiast przestrzegać swych braci przed tymi sposobami myślenia i postępowania, które są sprzeczne z prawdą i nie prowadzą do dobra”.

Jak by na to nie spojrzeć, w upomnieniu tym mamy do czynienia z krytyką. Bo istotą krytyki jest wszak wyrażenie oceny, że coś jest nie takie, jakie być powinno. W tym wypadku sposób myślenia i postępowania naszego bliźniego.

Jednak Ewangelia nie mówi o „braterskiej krytyce”, lecz o „braterskim upomnieniu”. A to nie jest to samo. Już na pierwszy rzut oka widać ogromną, choć na razie trudną do wypowiedzenia różnicę znaczeniową dzielącą oba wyrażenia.

Różnica ta jeszcze bardziej się zwiększa, jeśli zważymy na źródło braterskiego upomnienia.

„Upomnienie chrześcijańskie nie jest jednak nigdy formułowane w duchu potępienia czy oskarżenia; wypływa zawsze z miłości i miłosierdzia i rodzi się z prawdziwej troski o dobro brata”.

Czy podobne zdanie można powiedzieć o krytyce? Czy także krytyka może wypływać z miłości i miłosierdzia? Czy będzie to jeszcze krytyka? Czy w takim wypadku miłość i miłosierdzie nie przeobrażą jej tak, że trudno już będzie mówić o krytyce?

Tak czy owak, warto jeszcze zwrócić uwagę na to, w jakiej formie powinno się wyrażać chrześcijańskie braterskie upomnienie.

„Gdyby komuś przydarzył się jakiś upadek, wy, którzy pozostajecie pod działaniem Ducha, w duchu łagodności sprowadźcie takiego na właściwą drogę” (Ga 6,1a).

I znów nasuwa się pytanie: czy miłość, miłosierdzie, troska o dobro brata oraz duch łagodności nie są przypadkiem wartościami zupełnie obcymi krytyce? Czy do jej istoty nie należy jakieś przeciwstawienie się temu, co krytykowane? Jakaś obcość, jakiś zimny, oschły, intelektualistyczny, bezstronny dystans?

Lecz przecież teoretycznie można mówić o krytyce łagodnej czy życzliwej. Ale czy nie częściej mówimy o krytyce ostrej lub miażdżącej?

Upomnienie braterskie jest dziełem miłosierdzia duchowego. Albo uczynkiem miłosiernym względem duszy, jak się też niekiedy mówi. A czy może nim być krytyka, choćby najłagodniejsza i najżyczliwsza?

Jak widać, na razie mam więcej pytań niż odpowiedzi.

I już znany głos mi podpowiada, że lepiej tego nie publikować na blogu. Że lepiej poczekać z tym do znalezienia wszystkich odpowiedzi.

Lecz wiem, ile mogłoby to trwać, o ile w ogóle by się zakończyło jakimiś konkluzjami.

Więc publikuję. Z zastrzeżeniem, że to tylko impresje.

wtorek, 6 marca 2012

Pozytywna megiera

Jak uwolnić się od krytykanctwa czy hiperkrytycyzmu nie rezygnując jednocześnie z myślenia krytycznego? Bo przecież krytycyzm jest niekwestionowaną zaletą, zdobyczą cywilizacyjną wartą troskliwego pielęgnowania. I wyrzekanie się go pod pretekstem walki z jego przerostami byłoby wylewaniem dziecka z kąpielą.

Zastanawiając się nad tym już od dłuższego czasu, w książce Rona Hollanda Siła żywego słowa w biznesie trafiłem na niezwykle inspirujący fragment.

„Multimilioner Jack Cohen zasłynął powiedzeniem: »Jestem wstrętna megiera, wyłącznie wynajduję błędy«. Wielu milionerów i potentatów stosuje tę taktykę w swoich przedsiębiorstwach. Poddają je krytycznej analizie, by wykryć wszystkie słabości” (Studio Emka, Warszawa b.r.w., s. 264).

Bezpośrednio jednak po tych słowach autor przedstawia szerszy, dwuetapowy schemat takiej krytycznej analizy:

  • skupienie się na najsłabszym ogniwie (w tym wypadku przedsiębiorstwa)
  • uczynienie wszystkiego co trzeba, by je przemienić w ogniwo najsilniejsze

W tym momencie przeżyłem swoiste doświadczenie Eureka! Stało się dla mnie oczywiste, że właściwie dopiero ta druga faza nadaje krytyce pełny sens.

Bez niej natomiast krytyka ma charakter wyłącznie negatywny i popada w krytykanctwo.

Krytyka w wydaniu krytykanta zamyka się całkowicie w obrębie pierwszej z dwóch wymienionych faz. Niejako zatrzymuje się w rozwoju. Nie przynosi owoców. Utyka w środku drogi. Osiada na mieliźnie.

Z pewnością nie taką krytykancką krytykę uprawiają w praktyce milionerzy i potentaci, o których mówi Ron Holland.

poniedziałek, 5 marca 2012

Wena, świeżość i zwięzłość

Cenna rada ojca Leona Knabita dla blogerów: nie masz weny, nie pisz.

Bezwzględnie będę się do niej stosował. Nie ma sensu wymuszona regularność wpisów.

I takie byłoby moje pierwsze postanowienie.

Lecz z własnego blogowego doświadczenia wiem, że są także inne sytuacje: jest wena, jest pomysł, ale jakaś ambicja nie pozwala opublikować paru spontanicznych słów. Jakiś niedobry głos wewnętrzny, jakaś hiperkrytyczna autocenzura mówi, że taki tekst nie zasługuje na publikację, że zbyt świeży, nieprzemyślany. Że czytelnik poczuje się zlekceważony. Że trzeba spojrzeć na temat wszechstronnie, rozwinąć go możliwie najszerzej. Rezultat: blokada. Odkładanie wpisu w nieskończoność, a jeśli już wykluje się z nieustannie udoskonalanych notatek i ujrzy światło dzienne, jest niepomiernie rozrośnięty i nużący.

Stąd postanowienie drugie: będę wrzucał na blog jak najświeższe impresje. Jeśli coś w nich ma dojrzeć, dojrzeje, a wtedy wrócę do danego wątku i go nieco szerzej rozwinę.

Postanowienie trzecie: postaram się, aby wpisy nie rozrastały się nadmiernie. Byłoby ideałem, żeby w ogóle nie trzeba było przewijać strony chcąc przeczytać wpis do końca, lecz żeby cały pojedynczy post wraz z etykietami mieścił się na ekranie monitora. To już chyba nieosiągalne. Chyba jednak nie obejdzie się bez pokręcenia kółkiem myszki. W każdym razie tylko w naprawdę wyjątkowych i solidnie uzasadnionych wypadkach zdecyduję się na obszerniejsze omówienie.

Grunt to zwięzłość. Bo przecież w Sieci czeka na przejrzenie jeszcze tyle innych interesujących rzeczy.