Ksiądz Jacek Stryczek szokuje prawie każdą swoją wypowiedzią. Burzy utarte schematy, kwestionuje fałszywe oczywistości, odziera z komfortowych iluzji.
W wywiadzie dla TVP zaskoczył mnie swoim podsumowaniem katolickiej edukacji religijnej w PRL w kontekście ekonomicznym i socjalnym. Konkretnie w odniesieniu do zagadnień bogactwa, ubóstwa, przedsiębiorczości i wrażliwości na ludzką biedę. Warto obejrzeć tę półgodzinną rozmowę zwłaszcza od dwudziestej minuty.
„Nie byliśmy wychowani w prawdziwej wierze”. Jakimś dziwnym trafem wpojono nam osobliwe skrzyżowanie katolicyzmu z marksowskim komunizmem. Wierzyliśmy w to, co mówi chrześcijaństwo, że należy kochać ludzi ubogich, dawać im szansę. A jednocześnie uwierzyliśmy w teorie Marksa na temat genezy biedy, że wszystkiemu winni są ci, którzy są bogaci. To oni są źródłem zła.
W głowie przeciętnego przedstawiciela pokolenia born in the PRL zlały się więc dwa sprzeczne tłumaczenia świata. Powstało pomieszanie pojęć, z którego dopiero teraz zaczynamy się wyzwalać.
Krakowski duchowny bezlitośnie rozprawia się z poczuciem dumy wszystkich tych wierzących, którym się zdawało, że przeszli nietknięci przez „morze czerwone”. Że ani trochę ich ono nie zmoczyło. Że okazali się doskonale odporni na komunistyczną pedagogikę i propagandę.
Tymczasem niepostrzeżenie wsączył im się do głowy potężny kompleks przesądów, jakże wygodnych dla komuny: ubodzy są z istoty swej dobrzy, bogacze są z istoty swej źli.
Czy takie ujęcie to przesada? Prowokacyjny skrót myślowy?
Legendarni zachodni milionerzy faktycznie niby uchodzili za beztroskich szczęśliwców. Wiadomo było jednak, że ich szczęście jest okupione „krwią biednego”. Dlatego jawili się jako bezwzględni wyzyskiwacze, gnębiciele, pasożyty, pijawki, hieny, rekiny. Świat kapitalistyczny przedstawiał się jako wielkie akwarium wypełnione rybami pożerającymi się wzajemnie, większa mniejszą.
Dziś zdumiewa mnie łatwość, z jaką wyobraźnia godziła się w tamtych czasach z takimi obrazami rzeczywistości. Jak idealnie pasowały do siebie elementy tych dwóch różnych puzzli.
Zdumiewa mnie też powstające wówczas dość powszechnie wrażenie, że naszego świata już to wszystko nie dotyczy. Że komunizm, choć oczywiście jako taki nie do przyjęcia, jakimś skutkiem ubocznym wyeliminował tamto zło. Tak że na zawsze już pozostanie ono poza naszymi granicami. Że będzie tylko plagą krajów zachodnich.
Otwierała się w ten sposób w umysłach i sumieniach furtka do uznania, że przynajmniej to jedno komunizm zrobił dobrze: usunął mechanizm powstawania ekonomicznych dysproporcji między bogatymi i biednymi. A tym samym zlikwidował samą możliwość zrodzenia się pogardy i arogancji człowieka wobec człowieka. Zabezpieczył ludzką godność.
Możłiwe, że dla komunistów już chociażby taki stan świadomości katolików najbardziej opornych na indoktrynację był sporym osiągnięciem. Na pewno dalekim od pełnej świadomości socjalistycznej, czytaj: zniewolonego umysłu, ale jednak rokującym nadzieję na dalsze podboje. Rodzajem dogodnego przyczółka.
Dla nas jednak jest on obciążeniem. Mentalnym reliktem, który warto sobie jasno i do końca uświadomić. Umysłowym nalotem, osadem czy mułem, z którego trzeba się definitywnie oczyścić.
Zadanie to stoi przede wszystkim przed urodzonymi w PRL, ale także, choć może w mniejszym stopniu, przed urodzonymi już w postpeerelowskiej Polsce. Bo opisany stan umysłu, dopóki nie zostanie uświadomiony i przezwyciężony, może się spontanicznie replikować w nieskończoność.
Taki byłby w moim rozumieniu sens wypowiedzi krakowskiego duszpasterza. Trudno mi ocenić, ile racji jest w jego analizie peerelowskiego zanieczyszczenia prawdziwej wiary. Analizie z konieczności niezmiernie skrótowej.
Tak czy owak, wywiad daje do myślenia. I choćby z tego powodu warto było zasubskrybować blog Mariusza Kapusty proaktywnie.pl, gdzie w jednym z najnowszych wpisów znalazłem link do omówionego archiwalnego wywiadu.