sobota, 21 września 2013

Myślenie twórcze oczyma kreatywnego praktyka

Jak to się dzieje? Niektóre książki wywołują zaciekawienie. Kupuję, przynoszę do domu, czytam parę stron – i oto niepostrzeżenie, ale nieubłaganie zanika cała „chemia”, jaka zadziałała przed księgarnianą półką. Lektura zaczyna się ślimaczyć. Odkładam ją na później. Upływa jeden dzień, drugi, trzeci. W tym czasie odkrywam inną książkę. Wciąga mnie. Kupuję, przynoszę do domu – i historia się powtarza. W ten sposób stopniowo rośnie stosik ciekawych książek do doczytania. Obserwując jego narastanie, melancholijnie myślę sobie czasem, że niektórych książek najlepiej w ogóle nie kupować, bo w księgarniach przemawiają inaczej. A właściwie tylko tam przemawiają.

A są też inne książki, które nic nie tracą ze swej atrakcyjności. Także po zakupie czytam je dalej z niesłabnącym zapałem. Trafiają na czytelniczy „pas szybkiego ruchu”, mijają te, które utknęły w korku, wysuwają się na prowadzenie i utrzymują się na nim do końca. Do ostatniej strony.

Jednym z takich przebojowych dziełek okazała się dla mnie książeczka Austina Kleona Twórcza kradzież (Helion, Gliwice 2013). (Nietypowa forma graficzna zbliża ją do równie oryginalnej książki Paula Ardena Cokolwiek myślisz, pomyśl odwrotnie, o której już wspominałem w blogu, i musiałem się upewnić, że autorem jest jednak ktoś inny).

Parę dni temu robiłem drobne zakupy w hipermarkecie i przed pójściem do kasy postanowiłem jeszcze rozejrzeć się na stoisku księgarskim. Kilka wyrywkowych stron wystarczyło do podjęcia decyzji kupna – a przy moim ograniczonym limicie wydatków na te cele nie pozwalam sobie na kaprysy. Natychmiast po powrocie przystąpiłem do dokładnej lektury. Pochłonąłem dziełko w dwie godziny. A od tamtego czasu przeczytałem je już wielokrotnie.

Nie mogę niestety uznać tego za jakiś niebywały wyczyn czytelniczy, bo prawdę mówiąc, do czytania jest niewiele. Gdyby typograficznie skondensować mocno rozproszony i przerzedzony tekst, często przetykany zdjęciami, rysunkami i schematami graficznymi, już i tak niewielka książeczka skurczyłaby się jeszcze do jakiejś jednej czwartej swej objętości.

Oczywiście zauważyłem to już podczas pierwszego przejrzenia. Co? – pomyślałem w pierwszej chwili – tyle miałbym zapłacić za te puste kartki z rzadka oprószone czcionką?

Bo faktycznie, jest tu dużo światła – o ile akurat są czarne litery na białym tle, a nie odwrotnie, gdyż wtedy należałoby powiedzieć: dużo ciemności rozgwieżdżonej literkami. Właściwie więcej jest przestrzeni pustej niż zadrukowanej – jak w tomie wierszy, scenariuszy filmowych lub dramatów scenicznych.

Autor tego niezwykłego poradnika myślenia kreatywnego nie epatuje psychologią twórczości. Pisze jak praktyk po prostu robiący swoje – i nieustannie myślący o tym, co robi, ciągle doskonalący swój warsztat: swoje przepisy, metody, dobre sposoby, sekretne tricki. Pisze prosto, bezpośrednio, z humorem i pasją. Wszędzie unosi się mgiełka poezji (nieprzypadkowo, nieprzypadkowo...).

No więc czyta się łatwo, szybko, dobrze. Ale przede wszystkim liczy się jakość tego, co się czyta. To właśnie ta gęsta, skondensowana treść zaciekawia, intryguje, przykuwa uwagę – i wciąga na dobre.

Mówiąc w największym skrócie, treścią książki jest wszystko, co jest ważne dla bycia kreatywnym. W dowolnej dziedzinie – bo książka jest dedykowana „wszystkim, którzy chcieliby ujrzeć w swoim życiu i pracy nieco więcej kreatywności (czyli w zasadzie każdemu)” (9). Mamy więc bogate własne wnioski z wieloletniej działalności twórczej autora, jego ulubione cytaty, nawiązania, skojarzenia (kogo tu nie ma – Shakespeare, Kafka, Dalí, Jarmusch). Czuć, że wszystko jest solidnie przemyślane. I starannie przesiane, przefiltrowane, wyselekcjonowane. Że autor wybrał rzeczy naprawdę wyborne; to, co się u niego sprawdziło.

W efekcie co rusz zaskakuje adepta kreatywności oryginalnym spojrzeniem na dobrze znane kwestie. Przełamuje myślowe schematy. Uelastycznia percepcję typowych trudności. Nieoczekiwanie podsuwa rozwiązania problemów. Inspiruje. Sprawia, że nagle w umyśle zapalają się iskierki: „Aha! Więc to tak! No jasne, że tak! Eureka! Świetny pomysł! Rewelacja!”.

Czegóż chcieć więcej od dobrego poradnika?

Osobiście mam tylko dwa zastrzeżenia.

Po pierwsze, razi mnie nagminnie używane czy może raczej nadużywane pojęcie „kradzieży”. W tym świecie, uważa autor, nie ma mowy o oryginalności. Oryginalność to mit wynikający z nieznajomości pierwotnych źródeł i odniesień. Prawda jest natomiast taka, że wszyscy twórcy kradną. I nie da się tworzyć inaczej. Możliwe jest tylko remiksowanie zastanych elementów. Wszystko jest remiksem, nawet my sami, pod względem genetycznym (19).

Kradzież urasta w tej perspektywie do rangi metafizycznej konieczności. Nabera też sankcji teologicznej w świetle przytoczonego wersetu z Księgi Koheleta, mówiącego, iż „nic zgoła nowego nie ma pod słońcem” (15). Etyka jak gdyby ulega tu zawieszeniu, co najwyżej daje o sobie znać w rozróżnieniu „dobrej” i „złej” kradzieży (45).

Otóż nie mogę się zgodzić z tą absolutyzacją i rozgrzeszeniem kradzieży. Czy autor wie, o czym mówi, tak beztrosko szafując tym słowem? Czy naprawdę kiedykolwiek doświadczył kradzieży? Czy został okradziony w tym zwykłym, najbardziej dosłownym sensie tego słowa, które oznacza bezprawne pozbawienie kogoś jakichś dóbr stanowiących jego własność? Chyba nie. Bo raczej nie mówiłby tak ktoś, kto choć raz miał do czynienia z prawdziwymi złodziejami pieniędzy, kart płatniczych, samochodów, kosztowności, danych osobistych, tożsamości czy prywatności. Albo komu zabrano choćby jakiś drobiazg o znaczeniu sentymentalnym, bezcenny dla właściciela, a który złodziej wymieni na piwo.

Kradzież to kradzież. Zawsze i wszędzie obrzydliwa.

A powołanie się na Biblię jest wybiórcze i przewrotne. Bo w sumie to dziwne, że autor „ukradł” z niej jakieś oderwane zdanie zdające się coś sugerować o strukturze świata, a przeoczył przykazanie Dekalogu odnoszące się do kwestii własności. (Przy okazji nie zaszkodzi wyjaśnić, że drugie odniesienie biblijne, mianowicie pojęcie „przykazań” użyte w podtytule, jest inwencją redakcji polskiego wydania; nie ma go w podtytule oryginału).

Nie chcę wpaść w jakiś nieubłagany pryncypializm, który w dodatku byłby może trochę niesprawiedliwy dla autora. Bo w rzeczywistości ów złowróżbny wydźwięk pojęcia kradzieży ulega u niego pewnemu złagodzeniu. Przede wszystkim – paradoksalnie – przez jego uniwersalizację. Okazuje się ono tak pojemne, że podpada pod nie wszelkiego rodzaju naśladowanie, powielanie, reprodukowanie, kopiowanie, przejmowanie stylu, internalizowanie czyjegoś oglądu świata, uzyskiwanie wglądu w czyjś umysł, otwarcie się na cudze wpływy czy poddanie się czyjejś inspiracji. Czyli szereg różnych rzeczy, które z prawdziwą kradzieżą łączy niekiedy jedynie odległa więź analogii, dająca podstawy do tworzenia metafor. Może też na tej zasadzie osoby z niektórych środowisk twórczych tak właśnie – lekko, przenośnie i żartobliwie – mogą mówić o kradzieży w swym hermetycznym slangu. Jak już jednak wspomniałem, co niektórym zupełnie nie do śmiechu jest z tą kradzieżą. Nie od rzeczy będzie też przypomnieć dla porządku podstawowe znaczenie tego słowa.

O drugim zarzucie już tylko krótko. Chodzi o dojmujący niedosyt z powodu tego, że autor napisał tylko tyle. Znając już jednak trochę jego sposób myślenia odgaduję, co by na to odpowiedział: z całą pewnością by poradził, żebym sobie sam dopisał ciąg dalszy. Żebym sam stworzył sobie to, co chciałbym przeczytać. Podobnie jak on w dzieciństwie, zachwycony Parkiem Jurajskim, napisał sobie jego kontynuację, zanim nakręcono Park Jurajski 2. Nie pozostaje mi więc nic innego, tylko przejąć (ukraść!) jego ideę i dopisać sobie drugą część książki.

Zanim jednak do tego dojdzie, dialog z nią sprawi mi jeszcze wiele przyjemności. Bo to nie jest książka na jedno przeczytanie. Tyle jest w niej treści ideogennych, że dobrze jest mieć ją cały czas pod ręką. A najlepiej już przy porannej kawie zaczerpnąć z niej garść cudownych recept na dzień dobry. Dobry – czyli kreatywny.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Sprzątanie jako oczyszczanie umysłu

Nie dojdę już, jak to się właściwie stało, że sięgnąłem po tę książkę. Że moje męskie ego zniżyło się do tytułowego tematu i pozwoliło mi wziąć do ręki tomik z miotełką do omiatania kurzu na niepozornej okładce. (Dominique Loreau, Sztuka sprzątania. Uporządkuj swój dom i swoje życie, tłum. Angelina Waśko-Bongiraud, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2013).

Autorkę kojarzyłem już z sympatyczną dla mnie ideą minimalizmu, inspirowanego kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni. Zaintrygował mnie spis treści. Nagłówkami w rodzaju Sprzątanie i zen, Metafizyka sprzątania, Sprzątanie, dyscyplina umysłu. Podczas kartkowania natrafiłem na ciekawy fragment:

Hagakuro, księga będąca biblią samurajów, uczyła wojowników podstawowej reguły: codziennego utrzymywania w nieskazitelnej czystości ciała i rzeczy (domu). Samuraje dbali zatem o swoje paznokcie, włosy i zawsze pozostawiali wnętrze swego domu uporządkowane, aby ze spokojem i godnością stawić czoło śmierci, na którą byli przez cały czas narażeni” (13n). 

Samurajowie mieli zatem swoje memento mori. Nagle w znanej mi z filmów i magazynów podróżniczych nieposzlakowanej czystości japońskich wnętrz i ogrodów dostrzegłem znamię pamięci o sprawach ostatecznych.

Nazajutrz, jak pociągany za połknięty haczyk (może nawet kilka), wróciłem do księgarni. Z decyzją – i głębokim pragnieniem – zakupu.

Marketingowa sztuczka? Sprytnie zastawiona pułapka na męską część sceny czytelniczej?

Oprócz samurajów innymi miłośnikami porządku i czystości są adepci zen, nie tylko zresztą mnisi, dbający, nie bez głębszych powodów, o swe świątynie i sale medytacyjne. Przykład jednych i drugich zdecydowanie przełamuje ograniczające przekonanie, że sprzątanie to czynność niemęska, mało ważna, a nawet poślednia.

Autorka dobrze zna ten przesąd człowieka zachodniego, dyktujący na przykład podział ról, w którym mężczyźnie przypada naprawa samochodu, a kobiecie pranie i czyszczenie toalety. Przekonuje, że możliwe jest takie spojrzenie, w którym mężczyzna nie musi się bać zniewieścienia, a kobieta wpadać w feministyczny bunt (polecam zwłaszcza strony 181-187).

Napuszone i dumne „ja” mieszkańców Zachodu (207) bez względu na płeć uważa, że sprzątanie, a więc wszelkiego rodzaju mycie, czyszczenie, odkurzanie, pranie, prasowanie, układanie itp., to zajęcie uciążliwe, niewdzięczne, upokarzające. Jednym słowem: zło konieczne. Traktujemy je lekceważąco, odwlekamy ile się da, a przyparci do muru odwalamy pospiesznie i niechętnie, chcąc jego kosztem „wygospodarować” czas na zajęcia wyższej rangi, pozwalające rzekomo bardziej cieszyć się życiem. Marna to jednak ekonomia, skoro w ten sposób rzeczy, gromadzone z takim upodobaniem i w nadmiarze, stopniowo przejmują nad nami kontrolę, zaczynają nas krępować i przytłaczać, przesłaniają piękno rzeczywistości, pozbawiają ją blasku, a nas napełniają stresem i przygnębieniem.

Lekarstwem może się okazać pogłębienie naszego stosunku do przedmiotów. Są one tak samo ważne jak istoty żywe (172nn). Nawet najprostsze sprzęty codziennego użytku mają swoje piękno i duchowy wymiar.

Przy takim spojrzeniu na rzeczy okazuje się, że drobne, z pozoru trywialne prace domowe to zajęcia szlachetne, podstawa i budulec naszego istnienia, element sztuki życia. Są ćwiczeniem duchowym, praktyką uważności, medytacją w ruchu. Kluczem jest tylko odpowiednie nastawienie. „Sprzątanie zaczyna się w głowie”.

Nie trzeba długo czekać na dobroczynne skutki choćby niewielkiego sprzątania. Już po chwili pojawia się budujące poczucie sprawstwa i duma z dobrze wykonanego dzieła. Widok oczyszczonej przestrzeni lub odnowionej rzeczy działa terapeutycznie i regenerująco. Przynosi ukojenie i wyciszenie, budzi pozytywne emocje.

Sprzątanie pozwala dostrzec piękno ukryte w prostocie codzienności. Zakotwiczyć się w teraźniejszości. Pogłębić kontakt z otaczającą rzeczywistością. „Uporządkowanie wnętrza własnego domu pozwala uporządkować życie, myśli i uczucia” (78). Żyć w harmonii z sobą i otoczeniem oraz czerpać prawdziwą radość z życia.

Loreau zaleca praktykowanie z rana dowolnej formy sprzątania, co „napełnia pozytywną energią na cały dzień” (117).

A ja uważałem, że to strata najlepszych godzin dnia...

„Według zen celem sprzątania nie jest wyłącznie czystość: odkurzanie, zamiatanie, szorowanie, mycie to prace, które pozwalają opróżnić głowę z natrętnych myśli, negatywnych emocji, gniewu, pożądania, tchórzostwa i rozpoczynać każdy dzień ze świeżym, czystym umysłem” (194). 

Jak widać, sprzątanie to przede wszystkim oczyszczanie... umysłu. „Nauczenie się dokładnego czyszczenia podłogi może przynieść więcej korzyści niż analizowanie swoich stanów ducha” (198). Proste, codzienne czynności otwierają bramy mądrości. Stają się dźwigniami rozwoju osobistego i kluczami do szczęścia (215).

Ponoć czasem musimy wyruszyć w podróż dookoła świata, żeby na nowo odkryć to, co najbliższe. Bardzo możliwe. W każdym razie potrzebowałem aż dalekowschodniej inspiracji, żeby docenić i polubić owe drobne. codzienne czynności. Książkę Dominique Loreau cenię i lubię za to, że pod przytłaczającą prozą codzienności odsłania energetyczną poezję.

środa, 14 sierpnia 2013

Nowe otwarcie

Mój pierwszy, naiwny okres blogowania uważam za definitywnie zakończony. Osiągnął swój kres. Wyczerpał swoje możliwości.

Wyczerpał też limit błędów nowicjusza. I przekroczył granice cierpliwości autora, którego blogerska samoświadomość bądź co bądź progresywnie dojrzewała. Powoli, ale jednak. Z całą pewnością zbyt wolno, ale cóż, nie każdemu dane urodzić się geniuszem.

Ponad rok zmagałem się z pokusą, żeby zamknąć ten projekt całkowicie i mieć z nim święty spokój. Zupełnie nim zdegustowany (były chwile, że nie mogłem na niego patrzeć; nie zaglądałem do niego całymi miesiącami), zacząłem nawet rozwijać parę innych.

Trudno mi jednak było lekką ręką usunąć społeczny kapitalik, wyrażający się cyferką na liczniku wejść (około 1230; wiem, są blogi, które notują wielokrotnie większą liczbę wejść w ciągu dnia, mnie jednak cieszy i ten wynik czytelniczy). Chciałem też jakoś okazać szacunek i wdzięczność Autorom komentarzy, tym cenniejszych właśnie, że tak nielicznych. Poza tym gdzieś na dnie tego zażenowania własną naiwnością i niedoświadczeniem uporczywie tkwiło niejasne poczucie, że nie wszystko było całkowicie złe, niezręczne i niepotrzebne.

Ostatecznie postanowiłem budować dalej – uwzględniając stare błędy i wykorzystując nowe doświadczenia. I nawiązując do wszystkiego, co było trafne i słuszne w pierwotnym zamyśle dzielenia się odkryciami w miarę ważnych punktów ułatwiających orientację w zawiłościach życia we współczesnym świecie.

Przepraszam wszystkich, których w jakikolwiek sposób, nawet bez ich wiedzy, mogła dotknąć jakaś niefortunna wypowiedź zawarta w tym dotychczasowym zbiorze postów. Zresztą zamierzam je w najbliższym czasie dokładnie przejrzeć i ewentualnie usunąć lub przynajmniej sprostować w komentarzu jakieś ewidentnie niedojrzałe treści.

Zapraszam do wyruszenia w dalszą drogę!

Na nowy początek przygotowuję recenzję jednej z książek Dominique Loreau. Zamieszczę ją w najbliższych dniach. Już teraz zapraszam do lektury!

środa, 20 czerwca 2012

Lustro finansów osobistych

Po dokładniejszym już zapoznaniu się z ofertą wydawnictwa Złote Myśli i „kupieniu” na jego stronie kilku darmowych e-booków zdecydowałem się na zakup pierwszej płatnej książki: Andrzej Mańka, Jak o pieniądzach myślą bogaci i dlaczego biedni robią błąd, myśląc inaczej (http://planowanie-finansowe.zlotemysli.pl/polecamzprzekonaniem,1/).

Już nie pamiętam dokładnie, co zaważyło w sposób decydujący na moim wyborze. W każdym razie tekst oferty sprzedażowej oraz darmowy fragment okazały się dostatecznie perswazyjne. Zainteresowały mnie i przekonały. Można powiedzieć: były komercyjnie skuteczne.

Przy czym obecnie, już po przeczytaniu, a właściwie pochłonięciu całego dzieła, w żadnej mierze nie czuję się zmanipulowany, wykorzystany, naciągnięty. Wręcz przeciwnie, z tym większym uznaniem myślę o kunszcie copywriterskim autorów oferty, którym udało się uchwycić coś istotnego z przesłania książki, ani jednym zbędnym słowem nie wpadając w przesadę, nie przechwalając jej, nie przereklamowując. A w tamtym momencie, gdy decydowałem się na prawdziwy zakup online (ba, pierwszy w życiu!), każda fałszywa nuta w tym sprzedażowym przekazie natychmiast by mnie odwiodła od złożenia zamówienia.

Możliwe, że zahipnotyzowało mnie hasło „myślenie”, użyte dwukrotnie już w samym tytule. Pieniądze i myślenie, finanse i intelekt – cóż za intrygujące sprzężenie dwóch tajemniczych dziedzin rzeczywistości.

Pieniądze są przedmiotem myślenia. O pieniądzach się myśli. Myślą o nich bogaci i biedni. Problem tylko w tym, w jaki sposób myślą o nich jedni i drudzy. A jak dodaje również tytuł, niektóre sposoby myślenia mogą być błędne.

Właśnie owo „jak” myślenia o finansach decyduje o tym, że jedni osiągają zamożność i wiodą szczęśliwe, dostatnie życie, inni natomiast doznają rozległych niszczycielskich skutków trwania w błędzie; destrukcyjnych we wszystkich wymiarach ich życia.

Więc już sam tytuł stanowi wystarczającą zachętę do sięgnięcia w głąb siebie. Do zapytania: a jak to jest u mnie?

Każdy może się tu przejrzeć jak w lustrze. Rozpoznać swoje własne schematy myślenia o pieniądzach. Przyjrzeć się im. Zidentyfikować blokady. Zastanowić się nad ich genezą. Przemyśleć ich uwarunkowania psychologiczne, religijne czy historyczne. A żywa, dociekliwa inteligencja autora, jego różnorodne zainteresowania i szerokie perspektywy poznawcze są doskonałym katalizatorem prywatnych odkryć i doświadczeń „eureka!”.

Muszę powiedzieć, że we mnie osobiście taka towarzysząca czytaniu mimowolna samoanaliza wytworzyła znaczny dyskomfort. Nie spodziewałem się aż tak wielkich wpływów „biednego Polaka” w moim życiu. Prawdę mówiąc, nie chcę o tym pisać. To zbyt osobiste. Nawet jak na tę nieoficjalną czy półoficjalną konwencję bloga. I nawet pomimo ogólnokrajowego zakresu opisywanych zjawisk, w których każdy współplemieniec może to i owo rozpoznać w sobie.

Pocieszam się tym, że także samo dzieło wyrosło z dyskomfortu. Z wielkiego dyskomfortu autora, który w pewnym momencie przeżył aż do bólu nieznaczny z pozoru błąd w swoim myśleniu o finansach. Ot, taki niepozorny błędny schemat, który przez lata pozostawał gdzieś w tle, uśpiony, nierozpoznany, a jednak w pewnej chwili niespodziewanie się ujawnił i głęboko zdezorganizował życie piszącemu, rozsypał jego „życiowe puzzle”.

Cóż znaczy zadowolenie z dobrego, udanego zakupu... Bo nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że książka warta jest swojej ceny. Odnoszę nawet wrażenie, że cena niższa byłaby czymś niepoważnym, nielicującym z wartością dostarczonej treści. 

Spisuję te ogólne impresje w trakcie powtórnej lektury całości. Podejrzewam jednak, że nie skończy się na tym drugim czytaniu. I na tym drugim już wpisie. Książka zdecydowanie okazała się dla mnie dziełem ważnym. Zawiera przy tym mnóstwo wątków i tropów na tyle dla mnie nowych, że nie mogło być mowy o ich dokładniejszym zbadaniu. Dlatego z pewnością jeszcze do niej wrócę na blogu.

wtorek, 15 maja 2012

Przywództwo w duchu św. Benedykta

Książkę ojca Włodzimierza Zatorskiego OSB Podstawy duchowości lidera (wydanie nowe, poszerzone) polecam wszystkim poszukującym inspiracji religijnej w działalności świeckiej, szczególnie tej związanej z wszelkiego rodzaju kierowaniem i zarządzaniem.

Jeden z najbardziej znanych, klasycznych tekstów cywilizacji zachodniej, jakim jest Reguła św. Benedykta z Nursji, zostaje zastosowany do problemów na wskroś współczesnych, dotyczących społecznego przywództwa oraz zarządzania organizacjami, w tym na przykład własną firmą.

Jak się okazuje, praktyczna mądrość świętego Benedykta, świetnego organizatora, nie bez powodu ogłoszonego patronem Europy, nie zamyka się jedynie w murach klasztornych. Promieniuje na zewnątrz. Może być inspirująca także w działalności całkowicie świeckiej, ukazując jej sens w najwyższych i ostatecznych perspektywach, przepajając ją duchem chrześcijańskim oraz nadając jej orientację i pełny, prawdziwie ludzki, humanistyczny wymiar.

Do największych wartości książki zaliczyłbym wnikliwe analizy tekstów biblijnych, naświetlające różne szczegółowe problemy działalności świeckiej (np. ekonomicznej i społecznej). Wspaniale owocuje tutaj długa tradycja studiów biblistycznych.

Interesującą nowością jest twórcze wykorzystanie rozważań filozofów dialogu na temat takich pojęć jak dialog, spotkanie czy wzajemność.

Już samo sąsiedztwo takich postaci jak Benedykt z Nursji i Emmanuel Lévinas jest dość niezwykłe – i charakterystyczne dla duchowej aury dzieła. Wyraźnie wyczuwalna jest obecność księdza Józefa Tischnera.

Zawartość całej książki streściłbym w dwóch zaczerpniętych z niej myślach.

Pierwsza z nich wyraża się w haśle św. Benedykta: „aby we wszystkim był Bóg uwielbiony”. Jak podkreśla autor, „we wszystkim, nie tylko w modlitwie, nie tylko w liturgii, nie tylko w jakimś działaniu charytatywnym, ale także w pracy, w kontakcie z drugim człowiekiem, w odpoczynku, itd.”.

Druga myśl znajduje wyraz w przekonaniu, że „najważniejszym »miejscem« uwielbienia Boga jest spotkanie z drugim człowiekiem, a konkretnie miłość wzajemna między ludźmi”.

Zwornikiem obu myśli jest słowo „uwielbienie”. Uwielbienie Boga – przede wszystkim w spotkaniu z drugim człowiekiem.

Lider, główny bohater książki, powinien zrozumieć konieczność pewnej samotności, co poniekąd w naturalny sposób zbliża go do monastycyzmu.

Zarazem jednak powinien zrozumieć, że dla jego własnego funkcjonowania istotne jest „życie w otwartości na dar spotkania”. W spotkaniu z drugim tworzy się wspólnota, a „każda wspólnota ludzka powinna mieć pewne cechy komunii”.

Tutaj zaznacza swą obecność Duch Święty – Duch-Komunia, Osoba Trójcy Świętej będąca Komunią Ojca i Syna. „W istocie kierującym całością ma być Duch Święty, a nie taka czy inna osoba lub idea, pomysł czy ideologia”.

Mimo pozornego oddalenia od materialnego konkretu, celem duchowości w żadnym wypadku nie jest jakiekolwiek oderwanie od życia, lecz właśnie „życie w jego pełni”.

Lekturę solidnej porcji głębokich rozważań religijnych i filozoficznych ułatwia prosty język.

Dodane po każdym rozdziale pytania do przemyślenia oraz ćwiczenia nadają książce pewien wymiar pedagogiczny, jakkolwiek jest to pedagogika bardzo subtelna, daleka od natarczywego dydaktyzmu, a zakładająca po prostu pewną dojrzałość czytelnika, jego samodzielne poszukiwania i zamiłowanie do refleksyjno-medytacyjnego przeżywania swej działalności. Więc może lepiej byłoby mówić o pewnym elemencie coachingu.

Warto zapoznać się już chociażby z pięknym darmowym fragmentem książki udostępnionym przez wydawnictwo Tyniec.

środa, 9 maja 2012

Droga gladiatora


W treść książki Daniela Wilczka Finansowy geniusz. Odkryj w sobie bogactwo wprowadza nas materiał audio z fragmentem do odsłuchania (dostępnym TUTAJ). Nie chodzi mi o krótką próbkę, którą możemy odsłuchać z playera bezpośrednio na stronie prezentującej książkę, lecz o darmowy plik mp3 do pobrania. Urywek ten zawiera przejmującą opowieść o gladiatorze, który od dziesięciu lat toczy krwawe walki z nadzieją, że w końcu zdobędzie dzięki nim wolność.

Dowiadujemy się więc już na wstępie, że świat dzieli się na panów i niewolników. Ci pierwsi nie rzucają się w oczy, kryją się gdzieś, dalecy i niedostępni. Domyślamy się jednak, że ktoś w końcu stworzył te okratowane cele i areny z widowniami, które co jakiś czas wypełniają się tłumem żądnym widoku krwi, obojętnie czyjej.

Zostajemy zatem rzuceni w świat niewoli. Niewolnicy zaś dzielą się na dwie kategorie. Jedni to ci zrezygnowani, pogodzeni z losem i swoim upodleniem. Tych jest miażdżąca większość. Oprócz nich są jeszcze waleczni buntownicy, którzy nie zgadzają się na apatyczną wegetację i wchodzą na drogę permanentnej walki, z nadzieją na wyjście z poniżenia.

Uwaga narratora skupia się na tych drugich. Ci dążą do wyzwolenia. Ale nie jak niewolnicy z platońskiej jaskini. Tam chodziło o zwrócenie się w stronę światła, którego zawsze starczy dla wszystkich. Natomiast wolność, której pragną gladiatorzy, jest dobrem rzadkim. Dostępna jest tylko dla nielicznych. Trzeba o nią stoczyć walkę. Jest nagrodą dla tych, którzy dla jej osiągnięcia gotowi są wyeliminować konkurentów.

Tu już nie chodzi o napełnienie umysłu czystą prawdą, lecz o przetrwanie i godne życie. Droga do osobistej wolności prowadzi „przez śmierć i zniszczenie innych ludzi, którzy w gruncie rzeczy mają te same marzenia co ja”. Chcąc być wolnym, trzeba zostać gladiatorem.

Chętnych na ograniczoną liczbę naprawdę wolnych miejsc w świecie jest grubo ponad limit. Aspiranci muszą więc dokonać selekcji. Własnymi rękami. Dlatego ich życie to na przemian morderczy trening i walka. I tak przez całe lata. Jeśli tylko nie padną w którejś z bitew.

Dla słuchacza (lub czytelnika, bo ten sam fragment można przeczytać w darmowym pliku PDF) od początku jest oczywiste, że nie mamy tu do czynienia z powieścią historyczną z czasów antycznego Rzymu. Jasne jest, że metafora gladiatora niewątpliwie służy autorowi do zilustrowania zmagań człowieka współczesnego na wolnym rynku.

Więc mamy oto zaiste piękny obraz świata w ćwierć wieku po upadku totalitarnego reżimu i rzekomym odzyskaniu wolności. Strefa wolności okazuje się dziwnie skurczona. Poszerzają się za to strefy zniewolenia.

W tej niby to liberalnej rzeczywistości o wolność trzeba toczyć zażarte boje. Inaczej bowiem zostaje się żałosnym śmieciem gnijącym w ponurych lochach tego nowego wspaniałego świata.

Idea solidarnego dążenia do wolności okazuje się naiwną utopią. Drugi z istoty swej jest zagrożeniem dla mnie. Jego pragnienie wolności jest nie do pogodzenia z moim. Nie można mu zawierzyć. Nie można z nim ułożyć się na zasadzie synergii. Nie można z nim dążyć do wspólnych celów. Trzeba go unicestwić.

Zamiast warunków do rzeczywiście swobodnego i wszechstronnego rozwoju znajdujemy postępującą brutalizację życia. Stan wojny wszystkich ze wszystkimi.

Status niewolnika staje się statystyczną normą. Nowym pokoleniom świat już na wstępie jako swoisty pakiet startowy funduje sytuację niewolnika. A tym coraz to bardziej mniejszościowym szczęśliwcom stale grozi zdegradowaniem do nędznej egzystencji niewolniczej. Innymi słowy, rodzimy się w celi lub w cieniu więzienia.

Tyle ma nam do zaoferowania świat w ćwierć wieku po przewrocie ustrojowym...

ALE, ALE! STOP, STOP, STOP!

To nie do końca tak. Zagalopowałem się w interpretacji metafory gladiatora. Jakieś podprogowe prądy myślowe znów zaczęły mnie znosić ku starym, opisanym już na tym blogu kataraktom: nieludzki kapitalizm, bezwzględny wyzysk, źli bogacze ssący krew z biednego itp. itd.

Sam autor przerwał mi nagle te zbyt wybujałe wycieczki wyobraźni, stwierdzając jak gdyby nigdy nic, że „w naszych czasach o wolność walczy się, pokonując demony, które siedzą w naszych głowach. Musimy walczyć z wymówkami, gnuśnością, lenistwem i wszelkiego rodzaju słabościami”.

Więc to tak. Chyba się zdrzemnąłem słuchając pięknie czytanej opowieści i niewinna metafora niepostrzeżenie rozwinęła mi się w koszmarny sen. Czas się obudzić.

Co za ulga! Wychodzi ni mniej, ni więcej tylko na to, że naszym największym wrogiem jesteśmy my sami. Okazuje się, że jedyne walki, jakie musimy stoczyć, to na przykład prezentacja przed wieloosobową grupą lub seria czynności związanych z poszukiwaniem pracy.

Bagatela.

Chociaż nie, nie bagatela. Autor wcale nie bagatelizuje tych wyzwań. Właśnie z całą trenerską powagą chce nas do nich przygotować. Za pomocą serii pytań stanowiących tytuły poszczególnych podrozdziałów sprawdza stan naszego psychicznego umięśnienia.

Na przykład:

„Czy jesteś pewny siebie?
Jak znosisz porażki?
Jak się zachowujesz w sytuacjach zagrożenia?
Czy masz dużą zdolność samokontroli?
Czy jesteś zdeterminowany i wytrwały?”

I tak dalej. Zobaczcie sami.

Na tym między innymi opiera się proponowany przez niego program zaprawy współczesnego gladiatora.

Trudno tu znaleźć choćby słowo o finansach. Za to wielki nacisk położony jest na strukturę emocjonalną i wiedzę o sobie samym. Ich rola w budowaniu podstaw sukcesu finansowego jest nie do przecenienia.

Chodzi o to, byśmy w codziennym pokonywaniu trudności nabrali takiej odwagi, jakiej potrzebował gladiator z przytoczonej opowieści. Bo z reguły za bardzo wyolbrzymiamy nasze problemy. I wtedy szukamy wymówek, panikujemy, wycofujemy się, uciekamy.

A tymczasem w takich wypadkach należy zadać sobie pytanie: czym jest zmaganie się z tą trudnością w porównaniu z walką na śmierć i życie?

Od tego właśnie powinniśmy rozpocząć naszą podróż do wolności, zarówno mentalnej, jak i materialnej.

wtorek, 1 maja 2012

Źródło problemów i zło konieczne

Wstępnie, więc szybko i pobieżnie zapoznałem się z omówieniem książki Andrzeja Mańki Jak o pieniądzach myślą bogaci i dlaczego biedni robią błąd, myśląc inaczej (dostępna w różnych wersjach TUTAJ).

W tytule serii Bogaty Polak, biedny Polak od razu rozpoznałem ciekawą aluzję do słynnego bestsellera Roberta Kiyosaki Bogaty ojciec, biedny ojciec.

Jeszcze bardziej zainteresował mnie dramatyczny epizod, od którego na dobre zaczęła się pasjonująca przygoda przyszłego eksperta z rozwojem własnej inteligencji finansowej. Musiał się poczuć nieźle upokorzony, dotknięty do żywego, wścieknięty.

Ale nie zrozpaczony, jak tysiące innych Polaków w podobnej sytuacji, o których mówią przytoczone ponure statystyki.

Stało się dla mnie jasne, że książka zrodziła się z ogromnych emocji, z pozytywnej agresji, z wielkiego gniewu – na siebie.

Przebiegłem wzrokiem parę dalszych akapitów polecającego tekstu i zatrzymałem się na dłużej przy pasku odtwarzacza, żeby przesłuchać fragment książki w wersji audio.

I oto gdy tylko nacisnąłem trójkącik playera, spiker łagodnym mentorskim tonem, dziwnie powoli i wyraźnie, jakby mu specjalnie zależało na tym, żebym to akurat ja nie uronił ani jednego słowa, zaczął cedzić takie oto stwierdzenie autora:

„Biedny Polak nie dostrzega związku między swoją kondycją finansową i cechami charakteru. Uważa pieniądze za źródło problemów lub co najwyżej zło konieczne. Stawia w swoim umyśle i swoim życiu wyraźną barierę między wiedzą o pieniądzach i stosunkiem do nich a stylem życia i swoimi nawykami”.

Niemal podskoczyłem z wrażenia. Skąd facet tyle o mnie wie?!