środa, 25 stycznia 2012

Bestia narcyzmu – wytropiona, rozpoznana i opisana

Opactwo Tynieckie na swojej facebookowej stronie zamieściło link do rozważań dominikanina ojca Pawła Kozackiego na temat kolejnego demona współczesności: narcyzmu. Fakt ten przyjąłem z miłym zaskoczeniem (mam nadzieję, że nie nadmiernie narcystycznym). Bo na ten sam trop wpadłem niedawno, zupełnie niezależnie, przygotowując wpis o hiperkrytycyzmie, do którego spisania ostatecznym impulsem stały się wcześniejsze uwagi ojca Pawła o demonie czwartym, bestii krytykanctwa. (W tak zwanym „międzyczasie" o bestii piątej, demonie manipulacji, interesująco mówił benedyktyn ojciec Bernard Sawicki).

Na trop narcyzmu wpadłem dość przypadkowo. Po prostu im bardziej zastanawiałem się nad cechującą współczesnego człowieka (w tym także mnie) skwapliwością do krytykowania innych, tym wyraźniej stwierdzałem, że nie wykazuje on już takiej samej skwapliwości w odniesieniu do siebie. Jeśli nawet zdobywa się na krytyczne spojrzenie na siebie, czyni to niezmiernie delikatnie (czuły wrażliwiec), ledwo muska powierzchnię problemów i niechętnie ogłasza otoczeniu swe przelotne odkrycia. A już zupełnie nie cierpi krytyki ze strony innych. Zatem: wszyscy inni są do niczego, w najlepszym wypadku nie zasługują na uwagę, ja natomiast jestem wspaniały i nieskazitelny.

Odkryłem zatem narcyzm jako bliźniaka hiperkrytycyzmu. Hmm, „odkryłem” – jak to dumnie brzmi. Nie wiedziałem, że ojcowie dominikanie rozpoznali i szczegółowo rozpracowali tę bestię już rok wcześniej. Bo rozważania ojca Pawła pochodzą, jak informuje napis w filmie, z Wielkiego Postu 2011 roku. Więc nie mam się czym chwalić. W końcu jaki potwór jest, każdy widzi. Wokół siebie i w sobie. Wystarczy odrobina (auto)refleksji. Niemniej jednak cieszą takie zbieżności między własnymi małymi, prywatnymi „odkryciami”, a wynikami innych, bardziej zaawansowanych poszukiwań. To zawsze jest ważne potwierdzenie słuszności obranej drogi.

Bardzo dobrze, że Opactwo Tynieckie powróciło do tamtych rozważań dominikańskich, wydobyło je z audiowizualnych archiwów i wzbogaciło o nowe diagnozy i analizy aktualnych duchowych „chorób cywilizacyjnych”. Facebookowe i w ogóle internetowe posty zbyt często niestety mają krótki żywot. Ogląda się je chwilę, klika „lubię to”, daje szybką ocenę i już wzrok biegnie ku następnym. A po starszych pozostaje najwyżej jakiś nikły ślad w podświadomości. I prawie nikt już do nich nie wraca.

Tymczasem poruszają one niekiedy sprawy, które wymagają głębszej i dłuższej refleksji. Zasiane w nich ziarno myśli potrzebuje czasu, żeby mogło się zakorzenić, wzrosnąć i wydać owoce. Dobrze więc powrócić do niektórych nawet po rocznej przerwie.

Ciekawy cykl benedyktyńsko-dominikański poświęcony demonom współczesnego świata jest wspaniałym, połączonym efektem działania dwóch zakonnych charyzmatów: monastycznego odsunięcia się od świata, nie po to jednak, by uciec od szalonego i nieobliczalnego życia, lecz by z pewnego dystansu spojrzeć na nie tym trzeźwiej, oraz kaznodziejskiego dążenia do wejścia z żywym słowem w samo epicentrum współczesnego życia. 

piątek, 20 stycznia 2012

Obóz pod podwójnym ostrzałem

Spieszę przedstawić obiecane zastrzeżenia.

W pewnym momencie wywiadu redaktor Przemysław Babiarz opisuje zagadkową sytuację, gdy jakiś tajemniczy współczesny wróg Kościoła, gorszy od komunizmu, bo zakamuflowany, za pomocą pochlebstw podstępnie werbuje i kusi nas, katolików do pozornego dobra – czyli do zła.

„Tego rodzaju argumentacja uderza w naszą pychę, dowartościowuje ją, więc już chwyta nas na jeden haczyk. Potem przedstawia nam się cel, który się wydaje dosyć szlachetny. W efekcie końcowym protestujemy przeciw Listowi… biskupa i mówimy, że biskup wypowiedział się zbyt kategorycznie. W dodatku robimy to jako katolicy. To są najgorsze strzały, bo z własnego obozu. Najgorzej być postrzelonym w plecy”.

Nie dociekam, kto tu do kogo strzelał, kto dostarczył broń, kto podżegał do strzału, ile było ofiar i dokąd prowadzą wszystkie nici spisku (choć w tym wypadku aluzje wydają się dosyć czytelne). Nie wypowiadam się też na temat znaczenia takich czy innych wypowiedzi pasterzy Kościoła oraz dopuszczalności czy niedopuszczalności wyrażania protestu przez wiernych. Niepokoi mnie użyte w tym fragmencie pojęcie „obozu”, w domyśle: katolickiego. Wiem, że mamy tu do czynienia jedynie z metaforą. Że na miejscu telewizyjnego komentatora użyłoby jej wiele innych osób. Wolno mi jednak stwierdzić, że ta poetyka nie jest w moim guście. Niewinne twory językowe, jakimi są przenośnie, ujawniają i sugerują pewne wizje świata. Niekiedy groźne. Powiedz mi, jakich metafor używasz, a powiem ci, jak patrzysz na świat. Nie od rzeczy więc będzie przyczepić się, wziąć użytą metaforę za słowo, być może daleko wyjść poza intencję autora wypowiedzi i popuściwszy wodze wyobraźni sięgnąć spojrzeniem ku najdalszym horyzontom świata, jaki ona ukazuje. Wyciągnąć z niej najdalsze konsekwencje. Aż do granic absurdu. Ku przestrodze.

Metafora obozu nasuwa na myśl jasne i wyraźne granice. Tu jesteśmy my, a tam są oni. My jesteśmy w tym obozie, a nasi wrogowie w tamtym, za linią demarkacyjną. Walczymy. Strzelamy do siebie. W przerwach w walce umacniamy stanowiska strzeleckie. Czyścimy karabiny i pistolety. Niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Wróg osacza nas zewsząd. Coraz bardziej się rozzuchwala. Podchodzi blisko. Czai się w zaroślach i za załomami zrujnowanych domostw. My go nie widzimy, ale on ma nas jak na dłoni. Śledzi każdy nasz ruch. Wypatruje naszych słabych punktów, by z furią w nie uderzyć. Musimy zachować czujność. Mieć się na baczności. Zewrzeć szeregi. Mówić szeptem. Nie wykonywać zbędnych ruchów. Nie wychylać się. Nie zdradzać własnych pozycji. Trzymać broń w gotowości. Oszczędzać amunicję. Nie podejmować samowolnych akcji. Karnie słuchać komend kapitanów, sierżantów i kaprali. Ściśle wykonywać rozkazy dowódców. W ogniu walki hartuje się bojowy duch. W bitewnej wrzawie i przy obozowych ogniskach zadzierzga się więź braterstwa broni. Wszystkich obowiązuje wzajemna żołnierska lojalność i solidarność. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Niestety, nasz obóz dzieli się jeszcze na prawdziwych naszych i zamaskowaną piątą kolumnę wroga. Nie dość więc, że kula może nadlecieć od nieprzyjaciela z naprzeciwka, to jeszcze od czasu do czasu jakiś rzekomy towarzysz broni zdradziecko strzela do nas z naszych okopów. Tym haniebniej, że nie dając szans na obronę. Dlatego część wojennego wysiłku trzeba skierować na tropienie wewnętrznego wroga. A wiadomo, jaka czeka odpłata za niesubordynację i zdradę w warunkach bojowych.

Otóż zupełnie mi nie odpowiada taka „obozowa” wizja rzeczywistości. A już szczególnie nie mogę się zgodzić z taką militarną wizją katolicyzmu. Nie jestem teologiem, ale sądzę, że raczej nie jest ona ostatnim słowem teologii katolickości. Coś mi mówi, że rozwój Królestwa Niebieskiego to jednak nie zwycięska seria bitew między „prawdziwymi katolikami” a resztą świata. Uważam, że przydałoby się tu pogłębienie. Wspaniałą i szczęśliwą formę, o której entuzjastycznie pisałem w ostatnim poście i dokładnie tak samo napisałbym również dzisiaj, należałoby chyba w tym punkcie wypełnić trochę dojrzalszą treścią.

Jaką? Może ktoś ma pomysł?

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Ortodoks bez zaciętych zębów

Czy świat mediów może stać się środowiskiem sprzyjającym codziennemu wzrastaniu ku świętości? Czy nie spodziewalibyśmy się raczej czegoś całkowicie przeciwnego?

Redaktor Przemysław Babiarz zupełnie mnie zaskoczył bardzo dojrzałymi wypowiedziami na tematy daleko wykraczające poza dziedzinę sportu, w której się specjalizuje. W wywiadzie (fragment książki) zamieszczonym na stronie Opactwa Tynieckiego daje się poznać jako człowiek lansujący oryginalny styl życia. Prawdziwy trendsetter.

Znany komentator znalazł bardzo szczęśliwą formę funkcjonowania świeckiego katolika w sferze publicznej. Do jednego z głównych epicentrów tej sfery, jakim jest telewizja, wnosi potężną, głęboką, otwarcie manifestowaną, aktywną i szczerą wiarę. Tak szczerą, że chciałoby się dodać, rozpędem: „aż do bólu”. Tyle tylko, że ta wyświechtana zbitka słów ewidentnie do niego nie pasuje. Bo jego manifestacja wiary nikogo nie zaboli. Jego mowa, poza innymi, powszechnie znanymi zaletami, ma tę niezwykłą właściwość, że nie rani. Przemysław Babiarz jest istnym wirtuozem mowy afirmatywnej.

W ogóle słowo „afirmacja” wydaje się być najodpowiedniejszym określeniem całego jego sposobu bycia. I dotyczy także jego wiary. Sam siebie nazwał „ortodoksem”. Nie widzi w tym najmniejszego powodu do kompleksów. „Ortodoksja jest czymś szlachetnym, choć w obiegu publicznym funkcjonuje jako coś ograniczającego”. Od razu jednak rozprasza narosłe wokół tego słowa niesympatyczne skojarzenia i z humorem precyzuje, jak on sam je rozumie.

„Jeśli ktoś z ponurą miną powie, że jest katolikiem, następnie zatnie zęby i będą mu drżały szczęki, to ludzie już na zasadzie odbioru emocjonalnego będą od niego stronić i kojarzyć ortodoksję z czymś, co jest napięte i nieprzyjazne, a jeszcze na dodatek sztywne. Tymczasem ortodoksja jest błyskotliwa, przyjazna i uśmiechnięta”.

Dodaje wprawdzie, że „jest to pewnego rodzaju sprzeciw wobec powszechnych przekonań”. I faktycznie, zdecydowanie się odcina od niektórych. W gruncie rzeczy jednak jego chrześcijaństwo do wzrostu nie potrzebuje, niczym pożywki, zewnętrznego wroga; kształtuje się nie tyle poprzez negację, w sprzeciwie i opozycji wobec czegoś lub kogoś, lecz głównie w afirmacji czegoś lub kogoś. A przede wszystkim: Kogoś. To jedna wielka fascynacja Bogiem, aniołami, świętymi – i ziemskim stworzeniem.

Co nie znaczy, że dziennikarz bez zastrzeżeń akceptuje wszystko, co los stawia mu na drodze. Specyficzna praca codziennie wystawia jego charakter i sumienie na nieoczekiwane próby. Jak się zachować w programie, do którego zaproszono wróżkę? Czy przyjąć zaproszenie na imprezę, której finałem ma być striptiz?

Bogactwo faktów i zjawisk oraz różnorodność poglądów i opinii, z jakimi się zderza pracując w prawdziwym tyglu światowych mód i trendów zmusza go do wyrobienia sobie zdania na najróżniejsze gorące tematy, na przykład in vitro. Przy okazji trzeba przyznać, że uderza kultura towarzyska otoczenia, które nie szykanuje go ani nie skazuje na ostracyzm z powodu jego ortodoksyjnego katolicyzmu, lecz przeciwnie, jak gdyby odwzajemnia mu jego życzliwy, partnerski, koleżeński stosunek do ludzi, wobec których zawsze czuje się zobowiązany grać fair – co zresztą przychodzi mu z naturalną łatwością.

Godne uwagi jest to, że opisanego tu modelu obecności świeckiego katolika w przestrzeni publicznej nie wykoncypował jakiś szacowny, utytułowany teolog, spec od problematyki laikatu we współczesnym świecie, lecz wykuł go w ogniu życia codziennego praktyk, telewizyjny dziennikarz sportowy z wykształceniem artystycznym. A żeby było jeszcze ciekawiej – katolik „pozasakramentalny”. Bo pan Przemysław w przeszłości przeżył kryzys. A kryzys, jak to zwykle bywa z kryzysami, pozostawił po sobie powikłania. W efekcie komentator nie może przystępować do sakramentów. Ten krzyżyk znosi jednak z przykładną pokorą i ufnością, dostosowując się do reguł organizujących kościelną wspólnotę. I zarazem zawstydza tych, którzy nie doceniają wagi dobrodziejstw, z jakich mogą korzystać na co dzień. Tym większe też uznanie należy się Tyńcowi za otwarcie się na krąg ludzi z tego typu problemami.

Reasumując, podoba mi się ten styl. Mam zastrzeżenia do paru szczegółów (wrócę do nich w osobnym wpisie), generalnie jednak odpowiada mi to swobodne, niewymuszone, odważne i zdecydowane trwanie przy obranych wartościach i wyrazistych przekonaniach. Nie oglądające się na popularność i wskaźniki oglądalności, a jednocześnie obywające się bez widowiskowej ostentacji. Wolne od obronnego skurczu, jak i wojowniczej napastliwości.

Mimo długości tekstu ani przez chwilę się nie nudziłem. Ba, do niektórych fragmentów kilkakrotnie wracałem. Wywiad z miejsca trafił do czołówki mojej listy najnowszych powodów do wdzięczności wobec życia. Naprawdę dzieją się cuda. Bo dokładnie czegoś takiego właśnie potrzebowałem. Mam już chyba pomysł na hiperkrytycyzm, o którym pisałem parę dni temu. Dzięki, Panie Przemku.

środa, 11 stycznia 2012

Hiperkrytycyzm albo jak się go pozbyć

Nie da się ukryć: człowiek współczesny jest krytyczny. Gdzie by nie spojrzał, wszędzie widzi powody do krytyki. Krytycyzm wszedł mu w krew. Stał się jego drugą naturą.

Przeniknięty nim homo za powód do dumy poczytuje sobie to, że wyrósł z dziecięcej naiwności. Dzieciństwo ma za sobą. Jest dorosły. Samodzielny. Wyemancypowany. Niczego nie da sobie tak po prostu wmówić. Wszędzie wietrzy podstęp iluzji. Wszędzie węszy pozory, obłudę, fałsz i oszustwo. W jego przenikliwych oczach nic już nie jest tym, na co wygląda, i nikt już nie jest tym, za kogo się podaje. Poza tym wszystko jest dla niego pełne usterek, marne i rażąco niedoskonałe. Wszystko jest dla niego niestałe, podważalne i podatne na kwestionowanie. Nic mu nie dogodzi.

Ten stan umysłu nie pojawił się znikąd ani od razu. Z pewnością do jego narodzin walnie przyczynił się Kartezjusz, który posiał nieufność do obrazu rzeczywistości, jaki myślącemu „ja” serwuje jego własna aparatura poznawcza. Z pewnością jego dalsze postępy umożliwili koryfeusze oświecenia, którzy postanowili wreszcie raz na zawsze wyplenić przesądy, te bezpodstawne, a mimo to szeroko rozpowszechnione pseudooczywistości i pseudopewniki, na domiar złego promowane przez rozmaite tradycje, autorytety i instytucje. Z pewnością do jego nobilitacji i rozwoju kapitalny wkład wniósł Kant, który nadał krytycznej refleksji niespotykaną dotąd rangę i którego zamysł najdobitniej wyrażają same tytuły jego głównych dzieł. Z pewnością upowszechniła go rewolucja francuska, występująca między innymi z misją zapoczątkowania ery dorosłości człowieka, wyzwolonego z okowów ciemnoty i sprzymierzonej z nią tyranii, a zamiast tego poddanego odtąd rządom Rozumu. Z pewnością zradykalizowali go i otworzyli przed nim drogę do dalszych podbojów „hermeneuci podejrzeń”: Marks, Nietzsche i Freud.

Krytyka, początkowo będąca wyłącznym przywilejem „oświeconych” i manifestująca się w elitarnych tworach kultury, z czasem zaczęła zstępować z piedestałów i katedr, mieszać się w tłum i zaglądać pod strzechy. Żywioł krytycyzmu wzmagał się, zataczał coraz szersze kręgi i przenikał stopniowo do wszystkich sfer życia.

I tutaj pojawił się problem.

Ta niezwykła roślina, do pewnego czasu jakby uśpiona w nasieniu, w pewnym momencie przebudziła się do życia, zaczęła się rozwijać i wzrastać. W dziwnie sprzyjających warunkach z czasem tak bujnie się rozrosła, że przesłoniła wszystkie inne. Tamte, pozbawione światła, coraz bardziej słabły i zanikały, aż wreszcie tu i ówdzie zaczęły całkowicie obumierać.

Czyżby ogród kultury opanował jakiś wyjątkowo zaborczy i uciążliwy chwast? Czyżby chlubie stworzenia wyrosła jakaś wielka, nieprzyjemna narośl? Czyżby to, w czym widziano główną cnotę przedstawiciela homo sapiens, w rzeczywistości okazało się przykrą przywarą?

Ewidentnie mamy do czynienia z jakimś przerostem. To już nie jest krytycyzm. To hiperkrytycyzm.

Problem jest tym bardziej dotkliwy, że z naszkicowanym z grubsza rozwojem krytycyzmu bynajmniej nie szedł w parze rozwój umiejętności przyjmowania krytyki. Przeciwnie. Człowiek jakby coraz bardziej stawał się drażliwym narcyzem, skłonnym do samouwielbienia i nie potrafiącym ścierpieć najmniejszego słowa krytyki pod swoim adresem. Choćby najbardziej słusznej.

Po tych kilku wiekach nieskrępowanego rozrostu krytycyzmu człowiek przypomina trochę owego filmowego androida wyposażonego w nożyce zamiast dłoni. Biedaczysko, czegokolwiek się tknie, wszystko potnie. I jak tu z takim rozmawiać? Jak z takim współpracować? Jak takiego pokochać?

środa, 4 stycznia 2012

Vitale dla opornych

Jakoś wyjątkowo ciężko mi było po tym długim okresie świąteczno-noworocznym zebrać myśli i napisać parę nowych zdań. A trochę się w tym czasie działo. Także w dziedzinie mojego wgryzania się w zagadnienia rozwoju osobistego i motywacji.

Tuż przed Sylwestrem wstąpiłem do hipermarketu Auchan i na półkach z książkami zauważyłem pięknie wydany tom kolejnej książki Joego Vitale Zero ograniczeń. Od razu przypomniałem sobie, że wciąż mam w czytaniu jego Klucz do sekretu. Kartkując nowe dzieło przypomniałem też sobie podobną sytuację, gdy dwa lata temu w innym hipermarkecie (Tesco) przeglądałem tę drugą, chwilowo odłożoną na bok „pozycję księgarską”.

Wtedy Klucz do sekretu nie zrobił na mnie wrażenia. Już sam tytuł wzbudził we mnie nieufność. Jak na mój gust był zbyt bezpośredni, natarczywy, dziś powiedziałbym: podejrzanie hipnotyczny. „Jeszcze jeden amerykański cudotwórca, już na wstępie bez ogródek obiecujący tajemne hasło do Sezamu”, pomyślałem z przekąsem.

Moja niechęć jeszcze bardziej się wzmogła, gdy przeczytałem parę zdań o zalecanych przez autora magicznych technikach oczyszczania umysłu, których nie byłbym w stanie zaaplikować sobie bez utraty szacunku do siebie. „Typowy dla New Age eklektyczny miks wszelkich możliwych zabobonów, podlany pseudonaukowym sosem”, stwierdziłem. Dość szybko odłożyłem Klucz na półkę i zagłębiłem się w innych, mniej bajkowych i metafizycznych, za to moim zdaniem o wiele ciekawszych, bardziej realistycznych nowościach.

Nieznanego mi dotąd autora potraktowałem jak jakiegoś jarmarcznego kuglarza, albo szamana próbującego za pomocą tajemniczo brzmiących zaklęć wywołać halucynacyjne wizje w umysłach naiwnych i łatwowiernych biedaków sfrustrowanych niepowodzeniami. Nie mogę nawet powiedzieć, że o nim zapomniałem, bo w ogóle nie zapisał mi się w pamięci. Może tylko poprzez obraz okładki i na tyle jedynie, żebym powstrzymał się od ponownego sięgnięcia przypadkiem po tę książkę.

Cóż się więc stało, że przełamałem moje pierwotne, negatywne nastawienie? Co takiego się wydarzyło od tamtej chwili, że obecnie wziąłem do ręki książkę Joego Vitale nie tylko bez niechęci, lecz z prawdziwym zaciekawieniem?

Możliwe, że spowodowała to seria filmów w Youtube i pełnych respektu opinii rzucanych od czasu do czasu przez tak rzeczowych i skutecznych guru e-biznesu jak Piotr Majewski, Paweł Krzyworączka czy Sebastian Schabowski. Musiało być coś naprawdę perswazyjnego w całym tym „szeptanym marketingu”, w którym w tej chwili nie potrafię już wyodrębnić decydujących impulsów.

Możliwe, że jakoś szczególniej przemówiły do mnie ta piętnastoletnia bieda i bezdomność Vitalego. Ktoś, kto przeżył takie pasmo trudności i umiał je przezwyciężyć, na pewno nie jest jakimś beztroskim bajarzem, nieodpowiedzialnym storytellerem.

Tak czy siak, słowo do słowa i opinia do opinii, a w końcu także we mnie zaczął się stopniowo rodzić respekt i zaufanie.

Chciałbym przeczytać coś więcej o tamtym okresie porażek. Interesuje mnie ich pokonywanie. Coś niecoś na ten temat odkryłem ostatnio we fragmencie jeszcze innej książki Joego Vitale, Przebudź się!, udostępnionym na stronie wydawcy. Ale to za mało.

Nawiasem mówiąc, w tym ostatnim tekście zauważyłem mnóstwo urzekająco pięknych sformułowań, pojedynczych fraz i całych akapitów na różne inne tematy. Tak, z pełną świadomością mówię: „urzekająco pięknych”, mimo iż obecnie doskonale zdaję sobie sprawę, że napisał je sam Mr. Fire, e-marketingowiec metodycznie implementujący w swym copywritingu zdobycze hipnozy, w dodatku mistrz gatunku. Biorę na to poprawkę, mam się na baczności – i nadal podtrzymuję swą ocenę, jaka nasunęła mi się już na podstawie pierwszego wrażenia, już po pierwszym czytaniu, kiedy to co kilka zdań przeżywałem takie mniejsze lub większe satori.

Przykład? Wystarczy prześledzić w tym tekście to, co Vitale pisze o medytacji. Zatrzymać się dłuższą chwilę zwłaszcza przy sugestii, byśmy całe nasze życie zamienili w jedną wielką, nieustającą medytację, prowadzącą do zjednoczenia z Boskim Duchem (s. 117). Któż nie powita takiej zachęty z radością, obojętnie, czy mnich, czy biznesmen, obojętnie z jakiej tradycji. Któż by nie pragnął takiej medytacji, nie odizolowanej od działania, lecz niejako rozkwitającej efektywnym działaniem.

Piękne teksty są ważne w każdej działalności. Bo, jak mówi Cyprian Norwid, „piękno na to jest, by zachwycało do pracy”.

Tego estetycznego aspektu tekstów motywacyjnych z całą pewnością nie wolno lekceważyć. Zarazem jednak rodzi się pytanie, czy mamy je traktować wyłącznie jako zjawiska estetyczne. Czy mamy śledzić myśli autora jak urokliwe obłoczki sunące po niebie, tworzące fantastyczne kształty, relaksujące, uruchamiające grę swobodnych skojarzeń, budzące marzenia, uwalniające kreatywność i inspirujące do twórczych działań. Śledzić je z zapartym tchem, tutaj czytaj: z niesłabnącą obawą, że za pierwszym silniejszym podmuchem dyskursywnego myślenia bezpowrotnie się rozwieją.

Ale to już temat na dalsze drążenie.