poniedziałek, 27 lutego 2012

Moje pierwsze zakupy online

Moja ciekawość odnośnie do bezdomności Joego Vitale pozostała więc niezaspokojona. Jednocześnie przeczytany darmowy fragment podsycił tylko moje pragnienie, by poznać całą prawdę o najtrudniejszych etapach życia późniejszego milionera. Postanowiłem zatem kupić jego autobiografię i przeczytać ją w całości.

Pojawił się jednak problem: nigdy dotąd nie robiłem zakupów online. A dokładniej: podchodziłem do nich wielokrotnie, ale nigdy żadnego nie sfinalizowałem. Odstraszały mnie zbyt długie regulaminy pisane zawsze zbyt małymi literkami. W takiej dżungli tekstu łatwo ukryć podstępnie bombę z opóźnionym zapłonem. Na dodatek te formularze, w które trzeba wpisywać swoje dane, czego nie cierpię. A potem jeszcze procedura płatności. Zawsze w końcu rezygnowałem zniechęcony. Tym razem jednak produkt stał się dla mnie tak atrakcyjny, że byłem zmotywowany, by przełamać wszystkie piętrzące się obawy i wątpliwości.

Ponownie wszedłem na stronę wydawnictwa Złote Myśli, odszukałem upragnioną książkę Podróże do wnętrza siebie, wybrałem wersję ebooka w formacie PDF, najtańszą ze wszystkich czterech oferowanych, i wrzuciłem ją do „koszyka”.

Jednak w ostatniej chwili, gdy już miałem przejść do opcji płatności, zawahałem się. Jakoś wszystko to szło zbyt gładko. Podejrzanie łatwo. Wróciłem jeszcze raz na stronę główną, chcąc powtórzyć od początku całą procedurę kupowania. Tym razem dokładniej przyjrzałem się pionowemu menu z lewej strony, zawierającemu listę kategorii tematycznych oferowanych publikacji. Na samym końcu, na dole zobaczyłem coś, co mnie zaciekawiło: kategorię „Darmowe ebooki”.

Kliknąłem i zobaczyłem listę 52 atrakcyjnie wyglądających okładek, tytułów, krótkich omówień i ocen. Każdy wiersz prezentowanego ebooka kończył się wypisaną dużymi, wyraźnymi cyferkami ceną: 0,00 zł. Zaintrygowany wybrałem jeden szczególnie ciekawy ebook (Mirosław Skwarek, Recepta na kryzys) i wrzuciłem do koszyka. Wykalkulowałem, że jeśli kupię dwa interesujące ebooki, w tym jeden za darmo, średnia cena jednego wyniesie połowę ceny książki Joego Vitale.

I znów przeszedłem do płatności. Lecz i tym razem w ostatniej chwili się zawahałem. Wpadłem na lepszy pomysł: sprawdzę najpierw cały ten system i „kupię” na próbę tylko darmowy ebook, żeby zobaczyć, jak to działa.

Wyjąłem z koszyka Podróże, a zostawiłem samą Receptę. Upewniłem się, że wysyłka będzie gratis, i przeszedłem do końca wszystkie dalsze formalności. Przeczytałem jeszcze jeden zachęcający napis: „W związku z tym, że Twoje zamówienie zawiera wyłącznie publikacje w formie elektronicznej, linki do ich ściągnięcia otrzymasz na adres email”.

Nadszedł decydujący moment. Stanąłem już tylko wobec przycisku „Opłać zamówienie”. Drżąc z obawy, że nagle ni stąd, ni zowąd uruchomi się jakaś hochsztaplerska sztuczka, o której w dodatku było napisane w regulaminie, ale jak zwykle, mikroskopijnymi literkami, przełamując ostatnie bastiony wewnętrznego oporu – zrobiłem to. Wziąłem głęboki wdech i... kliknąłem.

I nic. Cisza. Po prostu wyskoczył jeszcze jeden komunikat: „Dziękujemy, procedura płatności została zakończona poprawnie i Twoje zamówienie zostało przekazane do realizacji”. Nie do wiary.

Odszedłem od komputera. Nastawiłem wodę na kawę z cichą nadzieją, że realizacja zamówienia nie potrwa dłużej niż kwadrans. Czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, dla rozrywki postanowiłem przy okazji sprawdzić pocztę.

Wszedłem do skrzynki mailowej – i ku swemu zdziwieniu pierwszy e-mail, jaki zobaczyłem, pochodził ze Złotych Myśli. „Odbierz zamówienie. Twoje zamówienie zostało zrealizowane”. Otwieram e-mail i znajduję w nim link do zamówionego ebooka. Klikam. Pobieram. Zapisuję na twardym dysku. Otwieram menedżer plików. Jest! Klikam. Automatycznie otwiera mi się Adobe Reader i od razu całą stronę wypełnia estetycznie zaprojektowana okładka mojej książki. I już mogę czytać.

Radość: to działa! 

Zakupy w kilka minut (przy odrobinie wprawy mogły trwać nawet kilkadziesiąt sekund). Sprawna, niezawodna i darmowa dostawa prosto do komputera. Możliwość sprawdzenia działania systemu sprzedażowego na pełnowartościowym produkcie gratisowym (teraz już o wiele łatwiej będzie zamówić płatny produkt). Zaczyna mi się to podobać. Chyba złapałem bakcyla. Lubię to!

sobota, 25 lutego 2012

Od upokorzeń dzieciństwa po basen z gorącą wodą

Postanowiłem wreszcie odnaleźć coś więcej na temat legendarnego okresu bezdomności w życiu Joego Vitale. Szperając w Internecie dotarłem do jego autobiografii Podróże do wnętrza siebie. Tak, jest wydana po polsku! Wydawnictwo Złote Myśli wydało ją aż w czterech wersjach do wyboru: klasyczne wydanie papierowe, e-book w formacie PDF, audiobook w pliku mp3 oraz audiobook na płytce CD. Na razie zatrzymałem się przy zaoferowanych na stronie wydawnictwa darmowych fragmentach do przeczytania i odsłuchania.

Pomyślałem, że jeśli znajdę w nich to, czego szukam, nie będę szukał dalej, to mi wystarczy. Niestety, nie ma w nich mowy o tym, czego szukałem. Zapoznałem się za to z jeszcze wcześniejszym etapem życia Joego Vitale: z jego dzieciństwem.

Nie będę oczywiście relacjonował tutaj pasjonującej opowieści samego autora. Nic nie zastąpi jego własnej relacji. Powiem tylko jedno: przeżyłem wstrząs. Dzieciństwo spędzone w takich warunkach, w takich relacjach z autorytarnym ojcem musiało być dla niego potworną traumą, jednym wielkim koszmarem. Nie wiem, ile musiał znieść potem, w czasach, gdy jak sam napomyka, „żył w norze”. W każdym razie już ten pierwszy etap w każdym czytelniku czy słuchaczu wzbudzi współczucie.

I zarazem tym ostrzej podkreśla późniejszą radykalną zmianę losu. Niesamowity kontrast między tymi dwoma okresami: dzieciństwem w wielkiej biedzie i szczytem sławy można sobie pełniej uzmysłowić, kiedy się w innej książce tego samego autora, Przebudź się! Odkryj sekret szczęścia i życia pozbawionego problemów (darmowy fragment PDF na stronie wydawnictwa Onepress), odszuka miejsce, gdzie Joe Vitale mimochodem wspomina o tym, jak co wieczór pod rozgwieżdżonym teksańskim niebem bierze kąpiel w basenie z gorącą wodą i wyraża wszechświatu wdzięczność za cudowną odmianę w swoim życiu, za to, że z bezdomnego stał się milionerem.

Muszę tutaj dodać, że wciąż mam w pamięci świeże ślady odkryć z poprzedniego wpisu. Toteż czytając i słuchając powyższych autobiograficznych opowiadań o dzieciństwie słynnego e-marketingowca gdzieś w tyle głowy niespokojnie krążyło mi pytanie: czy naprawdę mam do czynienia z wydarzeniami autentycznymi?

Na chwilę obecną przyjmuję w dobrej wierze, że jest w nich spora doza prawdy. Jednak odetchnąłbym z ulgą, gdyby potwierdził to Damian Redmer. A historia bezdomności Joego Vitale wciąż jest jeszcze przede mną. Wiem już jednak przynajmniej, gdzie jej szukać.

czwartek, 23 lutego 2012

Damian Redmer - pozytywny pogromca mitów

Nieoczekiwana korzyść z zapisania się na newsletter Sebastiana Schabowskiego: Damian Redmer. Sam Sebastian Schabowski, znany internetowy ekspert w dziedzinie rozwoju osobistego wskazał go jako swego następcę. Bez wahania więc zasubskrybowałem także jego mailing. I nie pożałowałem.

W kilku pierwszych prezentacjach Damian Redmer wyraża niezadowolenie z powodu mnóstwa wątpliwych rad masowo powielanych w poradnikach motywacyjnych. Postanawia przesiać je sitem naukowym, by wydobyć z nich informacje oparte na rzetelnych badaniach, a odrzucić przesądy i czcze wymysły obliczone na łatwą sprzedaż. Zauważa, że w literaturze motywacyjnej wprost roi się od zaleceń i technik, które nie tylko nie prowadzą do obiecanych efektów, lecz wręcz je blokują.

Autor specjalistycznego serwisu internetowego występuje zatem w roli pogromcy mitów. Widać to najlepiej w prezentacji zatytułowanej Prawda czy bajka. Jednym z pierwszych celów jego misji jest nie kto inny tylko Robert Kiyosaki. W trakcie przeszukiwania trudno dostępnych u nas publikacji anglojęzycznych Damian Redmer odkrywa, że jedna z kluczowych postaci, na które nieustannie powołuje się autor bestsellera Bogaty ojciec, biedny ojciec, jest po prostu fikcją. A takich konfabulacji, jak twierdzi tajemniczo Redmer, jest w tego typu piśmiennictwie bardzo wiele.

Tym, co mnie osobiście szczególnie zaciekawiło w związku z moimi dotychczasowymi blogowymi refleksjami o krytyce, jest styl krytycznej pracy młodego analityka literatury motywacyjnej. W jego wymagającym podejściu do opinii wygłaszanych w literaturze dotyczącej rozwoju osobistego nie ma ani cienia napuszonej uczoności. Z ekranu przemawia do nas ktoś będący zupełnym przeciwieństwem utytułowanego aroganta zajadle dążącego do zmiażdżenia adwersarzy, zdyskredytowania pod byle pretekstem powszechnie uznawanych sław i autorytetów, zdemaskowania ich sekretów i zrzucenia z piedestału. Owszem, Redmer traktuje swoją misję z należytą powagą – bo „przecież tutaj chodzi o nasze życie” – lecz zarazem z dużym poczuciem humoru. Słuchając jego zajmujących wywodów właściwie nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że uprawia on krytykę. W gruncie rzeczy uprawia ją tylko na tyle, na ile to potrzebne, aby wyłuskać prawdę potrzebną do postąpienia o krok naprzód w rozwoju. W ogóle nie koncentruje się natomiast na znalezionych nieścisłościach i usterkach. Kwituje je bez jakiejkolwiek złośliwej satysfakcji. Po prostu wykrywa je, odsiewa i idzie dalej. Z tego względu dodałem, że jest on pogromcą pozytywnym.

Należę do tych, których nie zadowalają atrakcyjne nonsensy, a którzy cenią natomiast prawdziwe i rzetelne informacje. Dlatego polecam prezentacje Damiana Redmera, czekając niecierpliwie na kolejne rewelacje.

czwartek, 16 lutego 2012

Sonja Lyubomirsky – ewangelizatorka szczęścia

Niektóre nowości wydawnicze zapisują się w pamięci już samym swoim tytułem. Zerkniesz w księgarni na okładkę – i momentalnie następuje swoisty imprinting. Tytułowe przesłanie wdrukowuje ci się w umysł na trwałe. To prawdziwa sztuka wymyślić tytuł, który informowałby z grubsza o treści dzieła i zarazem sam w sobie był potężnym atraktorem.

Taką siłą atrakcji niewątpliwie odznacza się tytuł książki Wybierz szczęście (tytuł oryginału: The How of Happiness). I taki kunszt najwidoczniej posiadła jej autorka, Sonja Lyubomirsky, jak również jej zdolni redaktorzy, copywriterzy oraz wydawcy, amerykańscy i chyba w jeszcze większym stopniu polscy (od tej chwili będę mówił wyłącznie o edycji polskiej). Nawet gdybyś nie miał czasu, by wziąć ją do ręki, utkwi ci w mózgu zawarta w tytułowej frazie prometejska sugestia, że szczęście zależy od ciebie, że jest kwestią twojego wyboru, więc masz wziąć je we własne ręce.

Dwa tytułowe słowa działają przez zaskoczenie. Bo przeciętny docelowy odbiorca uważa, że szczęście nie zależy od niego, biednego śmiertelnika, bezsilnej igraszki kosmicznych sił, ofiary fatum. Szczęście – to szczęście. Ma się je lub się go nie ma. Dostaje się od losu ten jego przysłowiowy łut lub się go nie dostaje. Jak w Lotto.

I nagle ktoś uderza w te mentalne nastawienia i autorytatywnie ci perswaduje, że masz się swoim szczęściem zająć. I to nie tylko masz mu pomóc, lecz masz je wykreować. A gdy zaintrygowany (złapałeś się już na haczyk) sięgniesz po przyjemnie wyglądający tom, uderzy cię kolejnym atraktorem, podtytułem: Naukowe metody budowania życia, jakiego pragniesz.

W tym momencie doświadczasz potężnego przypływu szacunku dla autorki. Jej rzeczowa i zarazem miodopłynna retoryka szybko przełamuje twoje opory. Magiczne słowa „nauka” i „metoda” sprawiają, że już po chwili psycholog z Kalifornii staje się dla ciebie wyrocznią. Mentorem, coachem i trenerem w jednej osobie. A poetycka subtelność, z jaką trąca struny twoich najgłębszych pragnień, harmonijnie połączona z odwołaniem się do twojej rzemieślniczej pracowitości, z miejsca czyni ją twoim felicytologicznym guru.

Jeszcze tylko jeden dopisek na okładce jakby od niechcenia upewnia cię, że konkretnie „aż 40 procent szczęścia zależy od ciebie”, i już wiesz na pewno, że chcesz tego: budować, budować, budować. Cegiełka po cegiełce systematycznie wznosić solidny gmach swojego szczęścia. Fantazyjną konstrukcję życia, jakiego pragniesz. Finezyjny pałac, w którym zamieszkasz i będziesz żył długo i szczęśliwie.

Słowa prowadzą cię po nitce do kłębka. Jak w transie wchodzisz do środka i trafiasz na centralną część dzieła: rozdział o „dwunastu działaniach budujących szczęście”. Wiesz już, co robić. Wiesz, jak działać. Jesteś pozyskany na dobre. Kupiony na amen.

wtorek, 14 lutego 2012

O kawie, gorzkiej czekoladzie i myśleniu

Od dawna zdawałem sobie sprawę z tego, że dieta ma jakiś wpływ na pracę szarych komórek. Wiedzę o tym ciągle sączą felietony z poradami dietetycznymi, zamieszczane w popularnych pismach ilustrowanych, na przykład w tygodnikach z programem telewizyjnym. Chętnie przeglądam takie tekściki, bo zawsze przynoszą one jakąś godną uwagi ciekawostkę. Ale raczej się nie spodziewam, że spowodują w moim życiu jakiś dramatyczny przełom.

A jednak ostatnio coś takiego się wydarzyło. Dowiedziałem się o czymś, co mną wstrząsnęło. Parę dni temu sięgnąłem w księgarni po książkę Trenuj swój umysł (Terry Horne, Simon Wootton, tłum. Jacek Środa, Wydawnictwo Edgard, Warszawa 2010). I rzecz dziwna, najbardziej zaintrygował mnie jeden z jej początkowych fragmentów, poświęcony wpływowi między innymi różnych używek na działanie mózgu (s. 44nn).

O wpływie kawy na myślenie miałem dotąd jak najlepsze zdanie. Filiżanka tego brunatnego płynu z pianką od dawna jest dla mnie nieodłączną towarzyszką moich intelektualnych przygód, czytania, myślenia, pisania i tłumaczenia. Zawsze pomagała mi skupić myśli, rozjaśniała w głowie, pomagała osiągnąć wewnętrzny spokój, a już sam jej zapach i widok wprawiał mnie w dobry nastrój.

A teraz wyczytałem rzecz szokującą: kawa jest napojem moczopędnym, wobec czego łatwo może prowadzić do odwodnienia organizmu, a odwodniony organizm źle sobie radzi ze stresem i depresją.

W tym momencie nagle uprzytomniłem sobie kilka ważnych spraw.

Po pierwsze, przypomniałem sobie, że właśnie w okresach największych stresów i depresji „pomagałem” sobie wyjątkowo dużymi ilościami kawy, takiej, jaką lubię: mocnej, zawiesistej, bez grama cukru i bez kropli mleka czy śmietany – robiąc sobie w ten sposób, jak łatwo się domyślić, jeszcze większą krzywdę.

Po drugie, zupełnie się nie troszczyłem o uzupełnianie odsączanej z organizmu wody – bo po prostu o tym drenażu nie wiedziałem.

Po trzecie wreszcie, nie dbałem o uzupełnianie wypłukiwanych z organizmu minerałów, zwłaszcza magnezu, uodporniającego ponoć na stres. O tym ostatnim szczególe wiedziałem coś niecoś wcześniej, ale jakoś wciąż o nim zapominałem.

Tymczasem, jak perswadują uczeni, na nic się nie zdadzą najróżniejsze formy gimnastyki mózgu, od rozwiązywania krzyżówek po wymyślne techniki treningu intelektualnego, jeśli ktoś systematycznie sabotuje pracę swojej mózgownicy, bezmyślnie wlewając w siebie hektolitry kawy.

Nie potrafię tak od razu całkowicie wyrzec się mojego ulubionego napoju. Czyżbym był uzależniony? Jednak to, czego się dowiedziałem, wywarło na mnie na tyle silne wrażenie, że postanowiłem znacznie ograniczyć jego konsumpcję.

W tym rozdziale poświęconym wpływowi na umysł takich substancji jak wspomniana kawa, ale także herbata, alkohol czy narkotyki zwraca uwagę relatywnie duża ilość miejsca przeznaczonego na dobroczynne działanie... gorzkiej czekolady. To naprawdę odkrywczy fragment, pisany z wyczuwanym entuzjazmem. Autorzy są zdecydowanymi, zdeklarowanymi fanami gorzkiej czekolady (koniecznie musi być gorzka, nie mleczna). I nietrudno dać się im przekonać. Nie miałem pojęcia, jakich cudów może dokonać gorzka czekolada.

Oczywiście książka Trenuj swój umysł nie ogranicza się jedynie do fizycznych, cielesnych uwarunkowań procesów myślowych, niemniej jednak przekonująco uwypukla ich ogromną, podstawową rolę. Rozwijając mniej lub bardziej zaawansowane sprawności intelektualne, nie można pominąć tych elementarnych czynników. Bo nasz umysł nie funkcjonuje w jakiejś próżni, nie działa w oderwaniu od ciała.

I tak oto, mówiąc filozoficznie, kawa i gorzka czekolada dostarczają jeszcze jednego argumentu na rzecz psychofizycznej jedności bytu ludzkiego.

środa, 8 lutego 2012

Wielka Siódemka

Skompletowałem całe bestiarium. Jak je nazwać: bestiarium benedyktyńskie? dominikańskie? krakowskie? tynieckie? Tak czy owak, rozpoznano i szczegółowo omówiono w sumie siedem bestii-demonów. Oto one:

  1. acedia
  2. pogoń za nowością
  3. cynizm
  4. krytykanctwo
  5. manipulacja
  6. narcyzm
  7. niewdzięczność

Siedem istot o dziwnych, skomplikowanych kształtach. Na własny użytek nazwałem je Wielką Siódemką, The Big Seven. Przez analogię do Wielkiej Piątki Afrykańskiej. Siedem dziwnych, choć wcale nie fantastycznych stworów. A właściwie potworów. Bo nie są to niewinne, sympatyczne domowe kocięta czy szczenięta. Ani też pokazowe egzotyczne zwierzęta udostępnione do bezpiecznego oglądania na wybiegu zoo lub w zwierzyńcu, wciąż niebezpieczne, nieoswojone, a jednak już pozbawione tych naturalnych instynktów potrzebnych do przetrwania w prawdziwej dziczy. Grasują na pełnej wolności. Ale nie gdzieś na bezkresnej, odludnej sawannie, lecz w społecznej gęstwinie naszej współczesnej cywilizacji. Nie napadają znienacka, lecz oplatają swe ofiary stopniowo, przez całe lata snując zdradliwe sieci i usidlając całe populacje i pokolenia. Niczym monstrualne pająki, tym bardziej niesamowite, że niewidzialne.

Tym większy też podziw należy się ich tropicielom i tropicielkom, dzielnie ścigającym je i stawiającym im czoło połączonym wysiłkiem intelektualnym i moralnym, medytacją i modlitwą. Z powagą i respektem, ale bez zabobonnego lęku. Prawdziwi metafizyczni myśliwi. Godne dzieci swych prehistorycznych praprzodków. Pasjonujące są zarówno ich wypowiedzi solowe, jak i rozmowy przy zapalonych świecach, w trakcie których wymieniają się uwagami o napotkanych tropach. Jak pradawni łowcy skupieni przy ogniskach, snujący niezwykłe opowieści i wspólnym, skoordynowanym wysiłkiem próbujący przeniknąć i okiełznać otaczające ich mroczne, tajemnicze, pełne grozy nieznane.