Dziś postanowiłem połączyć ten blog z moim profilem na Facebooku.
Serce wali jak młot, adrenalina tryska uszami... No nie, bez przesady. W końcu to nic wielkiego, zwykłe takie-sobie-pisanie.
Niemniej jednak emocje są. Długo zmagałem się z wątpliwościami. Czy to na pewno najlepszy moment? Może by tak jeszcze trochę poczekać? Dać sobie jeszcze odrobinę czasu, żeby to i owo wygładzić, udoskonalić, dopisać parę ciekawszych postów? Bo przecież mimo poprawek tyle fragmentów wciąż brzmi niezręcznie, a całość w ogóle jest daleka od ideału perfekcji.
Ale akurat dziś znów przeczytałem urywek z książki Klucz do sukcesu, w którym Joe Vitale opowiada o tym, jak pokonał uprzykrzające mu życie ataki paniki, zwłaszcza przed wystąpieniami publicznymi (op. cit., s. 111 i 118). Nie zastosowałem jeszcze polecanych przez niego technik, jednak już sam opis jego małego zwycięstwa nad samym sobą podziałał wzmacniająco.
czwartek, 22 grudnia 2011
poniedziałek, 19 grudnia 2011
Kultura fotela, lampy i górskiej wędrówki
Po przeniesieniu dwóch ostatnich postów z poprzedniego blogu przeprowadzka byłaby właściwie zakończona. Nigdy nie zapomnę, że to właśnie w blogosferze Onetu stawiałem pierwsze kroki w blogowaniu. Zawsze też będę pamiętał miłe pierwsze komentarze, zarówno z pierwszego, jak i drugiego podejścia, dodające niezbędnej nowicjuszowi zachęty i otuchy. Serdecznie dziękuję Autorom!
W tym nowym miejscu początkowo bardzo chciałem użyć podobnego szablonu, dającego odpowiednią oprawę i nastrój refleksji nad ciekawymi tekstami, stwarzającego doskonałe warunki dla owej “kultury fotela i lampy”, którą sam znakomicie uprawia i poleca innym ksiądz Adam Boniecki (zob. np. homilię z 6 listopada b.r. podczas mszy św. inaugurującej Festiwal Kultury Chrześcijańskiej w Łodzi, a także cytat w blogu Good save the book, wpis z 28 lipca 2010 r.). Bardzo się ucieszyłem, gdy niedawno wyczytałem to zręczne sformułowanie. Bo rzeczywiście, czytanie nie jest jakimś dodatkiem do życia, jak jakiś luksusowy gadżet. Jest dla człowieka czymś ważnym egzystencjalnie. Pomaga mu bardziej być. Jednak musi to być kultura żywa, a nie przyprawiająca jedynie o “metafizyczną drzemkę”. Najlepiej więc, pomyślałem, żeby była to kultura drogi. Chciałem, żeby to zacisze domowej biblioteki wypełnił ekscytujący nastrój wyruszenia w nieznane, żeby w twarz powiał rześki podmuch górskiego wiatru. Żeby w spotkaniach z autorami odezwał się w duszy zew intelektualnej przygody. Żeby dał się odczuć posmak urzekającej atrakcji nowych krajobrazów i horyzontów. A także niepokojące przeczucie bliskości dziczy. Bo kultura to jednak nie do końca raz na zawsze uładzony ogród. I pewien ton surowego piękna nieokiełznanej przyrody. Jak na przykład wtedy, gdy na promienne niebo wypełza złowroga, czarna chmura, skrząca się błyskawicami. Żeby dało się odczuć coś z tego, czym jest w górach stale grożące niebezpieczeństwo zabłądzenia, ale również stale obecne dobrodziejstwo znanych i pewnych punktów orientacyjnych oraz przetartych i dobrze oznakowanych szlaków.
Wszystkie te klimaty, które dość mgliście próbuję tu opisać, odnalazłem w tym oto szablonie, który postanowiłem zaadaptować na potrzeby tej kontynuacji mojego blogu. W sumie przyroda zapewnia takie samo medytacyjne skupienie i wyciszenie jak przytulny pokój wypełniony książkami. Może tyle tylko, że jej łono nie jest tak wygodne jak swojski fotel, a kawa z termosu nie smakuje tak wyśmienicie jak z ulubionej filiżanki. Ale liczy się tylko jedno: zagłębienie się w wartości.
W tym nowym miejscu początkowo bardzo chciałem użyć podobnego szablonu, dającego odpowiednią oprawę i nastrój refleksji nad ciekawymi tekstami, stwarzającego doskonałe warunki dla owej “kultury fotela i lampy”, którą sam znakomicie uprawia i poleca innym ksiądz Adam Boniecki (zob. np. homilię z 6 listopada b.r. podczas mszy św. inaugurującej Festiwal Kultury Chrześcijańskiej w Łodzi, a także cytat w blogu Good save the book, wpis z 28 lipca 2010 r.). Bardzo się ucieszyłem, gdy niedawno wyczytałem to zręczne sformułowanie. Bo rzeczywiście, czytanie nie jest jakimś dodatkiem do życia, jak jakiś luksusowy gadżet. Jest dla człowieka czymś ważnym egzystencjalnie. Pomaga mu bardziej być. Jednak musi to być kultura żywa, a nie przyprawiająca jedynie o “metafizyczną drzemkę”. Najlepiej więc, pomyślałem, żeby była to kultura drogi. Chciałem, żeby to zacisze domowej biblioteki wypełnił ekscytujący nastrój wyruszenia w nieznane, żeby w twarz powiał rześki podmuch górskiego wiatru. Żeby w spotkaniach z autorami odezwał się w duszy zew intelektualnej przygody. Żeby dał się odczuć posmak urzekającej atrakcji nowych krajobrazów i horyzontów. A także niepokojące przeczucie bliskości dziczy. Bo kultura to jednak nie do końca raz na zawsze uładzony ogród. I pewien ton surowego piękna nieokiełznanej przyrody. Jak na przykład wtedy, gdy na promienne niebo wypełza złowroga, czarna chmura, skrząca się błyskawicami. Żeby dało się odczuć coś z tego, czym jest w górach stale grożące niebezpieczeństwo zabłądzenia, ale również stale obecne dobrodziejstwo znanych i pewnych punktów orientacyjnych oraz przetartych i dobrze oznakowanych szlaków.
Wszystkie te klimaty, które dość mgliście próbuję tu opisać, odnalazłem w tym oto szablonie, który postanowiłem zaadaptować na potrzeby tej kontynuacji mojego blogu. W sumie przyroda zapewnia takie samo medytacyjne skupienie i wyciszenie jak przytulny pokój wypełniony książkami. Może tyle tylko, że jej łono nie jest tak wygodne jak swojski fotel, a kawa z termosu nie smakuje tak wyśmienicie jak z ulubionej filiżanki. Ale liczy się tylko jedno: zagłębienie się w wartości.
Świat coraz większych pozorów
(Przejrzany wpis z 27 września 2011 r., pierwotnie umieszczony w innym blogu).
Kolejny interlokutor, Krzysztof Piesiewicz, od dwóch lat jest bohaterem mediów, tworzących wokół niego atmosferę skandalu i sensacji. Nagle uświadomiłem sobie, jak mało o nim wiem. Kim on właściwie jest, że autorzy tych wywiadów kilkanaście lat temu zaliczyli go do polskiego Areopagu z przełomu tysiącleci?
Już z krótkiego biogramu na wstępie wyłania się bogata, wielowymiarowa osobowość. Pierwszy jej wymiar stał się ostatnio tak znany, że przesłonił pozostałe: polityk. Drugi wymiar to artysta, “współautor scenariuszy do filmów Krzysztofa Kieślowskiego” (56). A więc światowe kino, międzynarodowe festiwale, prestiżowe nagrody, sława. Wreszcie trzeci wymiar to prawnik, “oskarżyciel posiłkowy w procesie zabójców księdza Jerzego Popiełuszki” (56).
Moją uwagę przykuwa szczególnie ten ostatni aspekt. Wpisuję do okienka Google oba nazwiska obok siebie. Otrzymuję całą serię tekstów wprowadzających w samo epicentrum najnowszej historii. Zaciekła walka demokratycznej opozycji z totalitarnym reżimem, wściekłe kontrataki władzy komunistycznej, seria tajemniczych, niewyjaśnionych morderstw, służby specjalne, komando śmierci... Wieje coraz większą powagą i coraz większą grozą.
Wracam do współczesności. Staram się zrozumieć, kim są współcześni prześladowcy senatora. Czy to zwykły gang szantażystów liczących na ciężkie pieniądze, czy jakaś macka mrocznych sił komunizmu, byli tajni agenci załatwiający stare porachunki? Po raz pierwszy oglądam filmik mający skompromitować polityka. Wsłuchuję się w porażające prymitywizmem sekwencje werbalne emitowane przez muzę, uczynnie podającą donosowo bezbronnemu jak niemowlę starszemu panu “sproszkowane lekarstwo”. Zachodzę w głowę, czym mogła tak zauroczyć kogoś z takimi zasługami i autorytetem. Żenada. Wieje groteską.
Ponownie czytam wywiad z Rozmów na koniec wieku. Redaktorzy próbują skupić rozmowę wokół tematu “Wstyd i nagość”. Rozmówca ujmuje go w szerszej perspektywie antropologicznej i kulturowej. W sumie wyłania się ciekawy obraz sytuacji współczesnego człowieka.
Cóż takiego sprawia, że człowiek nie może osiągnąć tego “spełnienia się w miłości”? Co jest przyczyną tej masowej tragedii niespełnienia?
Przyczyną niespełnienia jest więc jakaś wewnętrzna ludzka słabość, rodząca “lęki i frustracje” (58). Tutaj współczesna kultura przychodzi człowiekowi ze swoistą pomocą: pomaga mu oszukać głód tego spełnienia, wynajduje mu zastępcze realizacje jego erotyki, otacza go fantasmagoryczną ikonosferą łatwo dostępnego przedmiotu pożądania: “cielesności wypreparowanej od ducha, od uczuć” (58), cielesności nagiego instynktu, wyzbytej poczucia godności i niezgody na traktowanie utylitarne. Organizuje zakrojoną na szeroką skalę, wspomaganą techniką “wielką wyprzedaż nagości” (59). Osacza go rojami i chmarami “erotycznych fantomów” (63), “porozbieranych fantomów” (65).
Zrażony trudnością twardej rzeczywistości człowiek pogrąża się w zjawiskowej ułudzie “odczłowieczonych piękności” (61). Wybiera namiastkę celu swych pragnień, zadowala się małym, ale łatwo osiągalnym, tanim szczęściem. Anonimowym, niewymagającym, nieangażującym.
Rzeczywistość w jej prawdzie staje się niewygodna. Trzeba ją usunąć z pola widzenia, przesłonić, przykryć, zamaskować, zakamuflować. To odczucie niedogodności realu przejawia się na każdym kroku. W pewnym momencie Piesiewicz zwraca uwagę na rutynowy telewizyjny zabieg charakteryzacji.
Jak by na to nie spojrzeć, zrekonstruowana powyżej z luźnych uwag i spostrzeżeń wizja oznacza de facto kapitulację człowieka przed miłością. I upadek. W iluzję. Stajemy w samym środku współczesnej platońskiej jaskini w całej jej smutnej, choć tak przecież feerycznej okazałości. Czy widać jakieś światełko dla człowieka spowitego w mroki tej rozmigotanej nierzeczywistości? “Brak nadziei to jest piekło” (67), zauważa Piesiewicz. Na szczęście “wszyscy noszą w sobie nadzieję i to jest siła, potworna siła, która – jeżeli nie da się oszukać – może odmienić świat” (67). Można jednak odnieść wrażenie, że ta optymistyczna końcowa deklaracja pozostaje jak gdyby zawieszona w próżni. Nie dowiadujemy się już, jak nie dać się oszukać.
Kolejny interlokutor, Krzysztof Piesiewicz, od dwóch lat jest bohaterem mediów, tworzących wokół niego atmosferę skandalu i sensacji. Nagle uświadomiłem sobie, jak mało o nim wiem. Kim on właściwie jest, że autorzy tych wywiadów kilkanaście lat temu zaliczyli go do polskiego Areopagu z przełomu tysiącleci?
Już z krótkiego biogramu na wstępie wyłania się bogata, wielowymiarowa osobowość. Pierwszy jej wymiar stał się ostatnio tak znany, że przesłonił pozostałe: polityk. Drugi wymiar to artysta, “współautor scenariuszy do filmów Krzysztofa Kieślowskiego” (56). A więc światowe kino, międzynarodowe festiwale, prestiżowe nagrody, sława. Wreszcie trzeci wymiar to prawnik, “oskarżyciel posiłkowy w procesie zabójców księdza Jerzego Popiełuszki” (56).
Moją uwagę przykuwa szczególnie ten ostatni aspekt. Wpisuję do okienka Google oba nazwiska obok siebie. Otrzymuję całą serię tekstów wprowadzających w samo epicentrum najnowszej historii. Zaciekła walka demokratycznej opozycji z totalitarnym reżimem, wściekłe kontrataki władzy komunistycznej, seria tajemniczych, niewyjaśnionych morderstw, służby specjalne, komando śmierci... Wieje coraz większą powagą i coraz większą grozą.
Wracam do współczesności. Staram się zrozumieć, kim są współcześni prześladowcy senatora. Czy to zwykły gang szantażystów liczących na ciężkie pieniądze, czy jakaś macka mrocznych sił komunizmu, byli tajni agenci załatwiający stare porachunki? Po raz pierwszy oglądam filmik mający skompromitować polityka. Wsłuchuję się w porażające prymitywizmem sekwencje werbalne emitowane przez muzę, uczynnie podającą donosowo bezbronnemu jak niemowlę starszemu panu “sproszkowane lekarstwo”. Zachodzę w głowę, czym mogła tak zauroczyć kogoś z takimi zasługami i autorytetem. Żenada. Wieje groteską.
Ponownie czytam wywiad z Rozmów na koniec wieku. Redaktorzy próbują skupić rozmowę wokół tematu “Wstyd i nagość”. Rozmówca ujmuje go w szerszej perspektywie antropologicznej i kulturowej. W sumie wyłania się ciekawy obraz sytuacji współczesnego człowieka.
“Bo tak naprawdę największą tęsknotą, jaką nosimy w sobie, jest spełnienie się w miłości. I największym cierpieniem, jakie w sobie nosimy, często nieuświadomionym, jest brak tego spełnienia” (67).
Cóż takiego sprawia, że człowiek nie może osiągnąć tego “spełnienia się w miłości”? Co jest przyczyną tej masowej tragedii niespełnienia?
“Bo wielka miłość zaczyna być trudna. Ludzie często nie są w stanie tego udźwignąć, czują lęk przed czymś wspaniałym, wielkim, nieznanym. To jest świat coraz słabiej poznawalny i ludzie boją się go, choć jednocześnie tęsknią za nim” (62).
Przyczyną niespełnienia jest więc jakaś wewnętrzna ludzka słabość, rodząca “lęki i frustracje” (58). Tutaj współczesna kultura przychodzi człowiekowi ze swoistą pomocą: pomaga mu oszukać głód tego spełnienia, wynajduje mu zastępcze realizacje jego erotyki, otacza go fantasmagoryczną ikonosferą łatwo dostępnego przedmiotu pożądania: “cielesności wypreparowanej od ducha, od uczuć” (58), cielesności nagiego instynktu, wyzbytej poczucia godności i niezgody na traktowanie utylitarne. Organizuje zakrojoną na szeroką skalę, wspomaganą techniką “wielką wyprzedaż nagości” (59). Osacza go rojami i chmarami “erotycznych fantomów” (63), “porozbieranych fantomów” (65).
Zrażony trudnością twardej rzeczywistości człowiek pogrąża się w zjawiskowej ułudzie “odczłowieczonych piękności” (61). Wybiera namiastkę celu swych pragnień, zadowala się małym, ale łatwo osiągalnym, tanim szczęściem. Anonimowym, niewymagającym, nieangażującym.
Rzeczywistość w jej prawdzie staje się niewygodna. Trzeba ją usunąć z pola widzenia, przesłonić, przykryć, zamaskować, zakamuflować. To odczucie niedogodności realu przejawia się na każdym kroku. W pewnym momencie Piesiewicz zwraca uwagę na rutynowy telewizyjny zabieg charakteryzacji.
“Nim włączono tu kamery, strasznie nas czymś smarowano i to mnie troszeczkę denerwowało, bo to znaczy, że też wchodzimy w tę konwencję. Ludzie potrzebują niezmęczonych twarzy na ekranie. A dlaczego mają być niezmęczone? Dlaczego ludzie mają oglądać tylko lalki? Dlaczego ta moja zmarszczka została przykryta jakąś mazią? Żyjemy w świecie coraz większych pozorów. Bo to, że jesteśmy tak usmarowani, również jest zgodą na nieprawdę” (61).
Jak by na to nie spojrzeć, zrekonstruowana powyżej z luźnych uwag i spostrzeżeń wizja oznacza de facto kapitulację człowieka przed miłością. I upadek. W iluzję. Stajemy w samym środku współczesnej platońskiej jaskini w całej jej smutnej, choć tak przecież feerycznej okazałości. Czy widać jakieś światełko dla człowieka spowitego w mroki tej rozmigotanej nierzeczywistości? “Brak nadziei to jest piekło” (67), zauważa Piesiewicz. Na szczęście “wszyscy noszą w sobie nadzieję i to jest siła, potworna siła, która – jeżeli nie da się oszukać – może odmienić świat” (67). Można jednak odnieść wrażenie, że ta optymistyczna końcowa deklaracja pozostaje jak gdyby zawieszona w próżni. Nie dowiadujemy się już, jak nie dać się oszukać.
Przebłyski nadziei
(Wpis z 12 września 2011 r., pierwotnie umieszczony w innym blogu, tutaj przejrzany, poprawiony i uzupełniony.)
Ostatnio prawdziwym przebojem stał się audiobook ojca Fabiana Błaszkiewicza Jestem legendą. Wyrażając jego treść w największym skrócie: Bóg chce, żeby każdy człowiek był legendą, żeby rozpoznał i rozwinął jak najpełniej złożone w nim talenty. W związku z tym stwierdziłem, że właściwie te trzy tomy Rozmów na koniec wieku, które wywiad po wywiadzie tutaj analizuję – to zapisy spotkań z legendami. Każdą z osób zaliczonych do tej plejady można uznać za wzór rozpoznania własnych talentów i zarządzania nimi.
W spotkaniach tych realizują się (zgodnie z przyjętą powyżej konwencją można powiedzieć: stają się legendami) także prowadzący te rozmowy. I dzieje się tak bez względu na moje wybrzydzanie, przypominające trochę grymasy rozkapryszonego malca, któremu obiecano coś słodkiego i faktycznie poczęstowano go pomadką z pysznym nadzieniem, on jednak okazuje rozczarowanie, bo spodziewał się, że dostanie kawał tortu.
Ale też rzeczywiście od każdej z tych urzeczywistnionych legend można by się spodziewać czegoś więcej. Na przykład już choćby po przeczytaniu krótkiego biogramu Jacka Woźniakowskiego chciałoby się dowiedzieć więcej na temat jego walki w AK, pracy w “Tygodniku Powszechnym” w trudnych latach stalinowskich, zakładania Klubów Inteligencji Katolickiej w Krakowie i w Warszawie, kierowania wydawnictwem Znak, kilkudziesięcioletniej pracy wykładowcy na KUL-u czy pracy pisarskiej. Tymczasem redaktorzy postanowili wypytać go o... wychowanie. Cóż za minimalizm! – pomyślałem w pierwszej chwili, srodze zawiedziony. I tylko wcześniejsze mocne postanowienie przeczytania wszystkich wywiadów powstrzymało mnie od przejścia od razu do następnego rozmówcy.
Charakterystyczne, że pojęcie wychowania od początku nabiera konotacji elitarnych, arystokratycznych. Otrzymać wychowanie – to nie byle co, to drogocenny dar na całe życie. Profesor zajmująco opowiada, jak to z tym było w sferach ziemiańskich, w kręgach inteligencji. Od chlubnych przykładów sprostania wyzwaniom dziejowym z kawaleryjską dezynwolturą przechodzi do polskiej wersji “zdrady klerków”, a potem dalszej erozji i degrengolady.
Jednym z przejawów rysującego się wyraźnego upadku jest zanik dążeń samowychowawczych.
Z tych pesymistycznych diagnoz nietrudno odgadnąć, do czego może doprowadzić ten stan rzeczy w przyszłości.
Tutaj jednak od razu muszę wspomnieć o interesującym zjawisku, które być może jest sygnałem trwalszego trendu, a w każdym razie napawa pewnym optymizmem, mianowicie o powrocie do idei pracy nad sobą. Powrocie tym bardziej zaskakującym, że obserwowanym właśnie w kręgach związanych z biznesem, a konkretnie w prężnym i na wskroś współczesnym nurcie coachingu. Na przykład w najnowszym numerze “Magazynu Coaching” (5/2011) Jacek Rozenek w pewnym momencie mówi, co następuje: “W ten sposób menedżer daje najlepszy możliwy, bo osobisty przykład rozwoju i pracy nad sobą” (s. 86). Problematyce osobistego rozwoju poświęcone są liczne treningi i szkolenia, poradniki z dziedziny literatury motywacyjnej, witryny internetowe, a także społeczności na Facebooku. Praca nad sobą okazuje się niezbędna w działalności ekonomicznej. Tą oto drogą nowe zawody poznają się na wartości starych, sprawdzonych wzorców.
Niezależnie od tego z pewnością dość spora grupa młodych ludzi z “pokolenia JP2” przyjęła za program słynne słowa papieża: “musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”.
Dość wymiernym wskaźnikiem tej fali odrodzenia zainteresowań problematyką działań autopedagogicznych może być liczba i bogactwo treściowe stron internetowych, jakie prezentuje wyszukiwarka Google po wpisaniu hasła “praca nad sobą”.
Na koniec spotkania profesor formułuje swoją listę motywów życia i nadziei.
Pięknie powiedziane. Oby tych przebłysków było jak najwięcej.
Postscriptum (19 listopad 2011 r.). Już po napisaniu i opublikowaniu pierwszej wersji tego wpisu zauważyłem na półkach księgarskich potężne, czterotomowe dzieło Napoleona Hilla Prawa sukcesu według Napoleona Hilla. Oto tytuły składających się na nie woluminów:
Na razie tylko pobieżnie przejrzałem poszczególne tomy. Nie wiem więc na przykład, na czym według autora polega różnica między pracą nad sobą a samodoskonaleniem. Dla mnie te pojęcia są tak bliskoznaczne, że właściwie stanowią jedno. Tak czy owak już z samych tytułów tej imponującej tetralogii widać, jak wielkie znaczenie ma dla tego klasyka literatury motywacyjnej zagadnienie świadomego rozwoju osobistego.
Oczywiście, można snuć podejrzenia, że w tym wypadku celem pracy nad sobą z pewnością nie będzie drogie dawnym inteligentom szczytne poświęcenie dla ojczyzny, narodu czy społeczeństwa, lecz akurat na wskroś interesowny wysiłek na rzecz zwiększenia własnej earning ability. Ale nawet gdyby faktycznie tak było, to w sumie co w tym złego? Czy dowartościowanie tego aspektu nie służy koniec końców ojczyźnie?
Ostatnio prawdziwym przebojem stał się audiobook ojca Fabiana Błaszkiewicza Jestem legendą. Wyrażając jego treść w największym skrócie: Bóg chce, żeby każdy człowiek był legendą, żeby rozpoznał i rozwinął jak najpełniej złożone w nim talenty. W związku z tym stwierdziłem, że właściwie te trzy tomy Rozmów na koniec wieku, które wywiad po wywiadzie tutaj analizuję – to zapisy spotkań z legendami. Każdą z osób zaliczonych do tej plejady można uznać za wzór rozpoznania własnych talentów i zarządzania nimi.
W spotkaniach tych realizują się (zgodnie z przyjętą powyżej konwencją można powiedzieć: stają się legendami) także prowadzący te rozmowy. I dzieje się tak bez względu na moje wybrzydzanie, przypominające trochę grymasy rozkapryszonego malca, któremu obiecano coś słodkiego i faktycznie poczęstowano go pomadką z pysznym nadzieniem, on jednak okazuje rozczarowanie, bo spodziewał się, że dostanie kawał tortu.
Ale też rzeczywiście od każdej z tych urzeczywistnionych legend można by się spodziewać czegoś więcej. Na przykład już choćby po przeczytaniu krótkiego biogramu Jacka Woźniakowskiego chciałoby się dowiedzieć więcej na temat jego walki w AK, pracy w “Tygodniku Powszechnym” w trudnych latach stalinowskich, zakładania Klubów Inteligencji Katolickiej w Krakowie i w Warszawie, kierowania wydawnictwem Znak, kilkudziesięcioletniej pracy wykładowcy na KUL-u czy pracy pisarskiej. Tymczasem redaktorzy postanowili wypytać go o... wychowanie. Cóż za minimalizm! – pomyślałem w pierwszej chwili, srodze zawiedziony. I tylko wcześniejsze mocne postanowienie przeczytania wszystkich wywiadów powstrzymało mnie od przejścia od razu do następnego rozmówcy.
Charakterystyczne, że pojęcie wychowania od początku nabiera konotacji elitarnych, arystokratycznych. Otrzymać wychowanie – to nie byle co, to drogocenny dar na całe życie. Profesor zajmująco opowiada, jak to z tym było w sferach ziemiańskich, w kręgach inteligencji. Od chlubnych przykładów sprostania wyzwaniom dziejowym z kawaleryjską dezynwolturą przechodzi do polskiej wersji “zdrady klerków”, a potem dalszej erozji i degrengolady.
“Teraz inteligencja powoli ustępuje pola takim zawodom, o których istnieniu nikomu się przedtem nie śniło. Klasycznym, nowym typem jest biznesmen. Pytanie tylko, czy ten biznesmen stwarza nowy kodeks zachowania się, nowy obyczaj?
Podejrzewam, że dzisiejszy biznesmen ogląda amerykańskie filmy i może coś tam czyta. W rezultacie jego modele są bardzo mieszane, dosyć kundlowate.” (Rozmowy..., op. cit., t. I, s. 51).
Jednym z przejawów rysującego się wyraźnego upadku jest zanik dążeń samowychowawczych.
“To się nazywało praca nad charakterem. Idea pracy nad sobą, która zawierała pewną ascezę, była bardzo mocno zakorzeniona w wychowaniu. Najprzód ta praca nad sobą polegała na tym, że inni w niej pomagali, a potem trzeba było ją samemu kontynuować.
Praca nad sobą to jest pojęcie tak anachroniczne dzisiaj i tak staroświeckie, że nie bardzo widzę, aby obecnie odgrywało w pedagogice jakąś rolę.
Nie wiem, czym zostało zastąpione, ale boję się, że w wychowaniu dzisiejszym została po tym dziura” (42).
Z tych pesymistycznych diagnoz nietrudno odgadnąć, do czego może doprowadzić ten stan rzeczy w przyszłości.
Tutaj jednak od razu muszę wspomnieć o interesującym zjawisku, które być może jest sygnałem trwalszego trendu, a w każdym razie napawa pewnym optymizmem, mianowicie o powrocie do idei pracy nad sobą. Powrocie tym bardziej zaskakującym, że obserwowanym właśnie w kręgach związanych z biznesem, a konkretnie w prężnym i na wskroś współczesnym nurcie coachingu. Na przykład w najnowszym numerze “Magazynu Coaching” (5/2011) Jacek Rozenek w pewnym momencie mówi, co następuje: “W ten sposób menedżer daje najlepszy możliwy, bo osobisty przykład rozwoju i pracy nad sobą” (s. 86). Problematyce osobistego rozwoju poświęcone są liczne treningi i szkolenia, poradniki z dziedziny literatury motywacyjnej, witryny internetowe, a także społeczności na Facebooku. Praca nad sobą okazuje się niezbędna w działalności ekonomicznej. Tą oto drogą nowe zawody poznają się na wartości starych, sprawdzonych wzorców.
Niezależnie od tego z pewnością dość spora grupa młodych ludzi z “pokolenia JP2” przyjęła za program słynne słowa papieża: “musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”.
Dość wymiernym wskaźnikiem tej fali odrodzenia zainteresowań problematyką działań autopedagogicznych może być liczba i bogactwo treściowe stron internetowych, jakie prezentuje wyszukiwarka Google po wpisaniu hasła “praca nad sobą”.
Na koniec spotkania profesor formułuje swoją listę motywów życia i nadziei.
“Myślę, że nadzieja leży w poszczególnych ludziach. Poczynając od najmłodszych, u których nieraz widzi się, że potrafią naprawdę bezinteresownie zmierzać ku czemuś i próbować realizować wartości, a kończąc na bardzo wybitnych myślicielach. Poczucie, że można zaufać czyjemuś myśleniu, które jest oderwane od bezpośredniego interesu, które rzeczywiście stara się dotrzeć do jądra gęstwiny, do jądra rzeczywistości, nie pozwala obumrzeć nadziei.
Uważam, że świat jest dosyć okropny, ale od utonięcia w okropności ratują go bez przerwy wspaniałe przebłyski. Głęboko wierzę Norwidowi, który mówi, że wszystko przewieje, ale dwie rzeczy zostaną – poezja i dobroć” (52n).
Pięknie powiedziane. Oby tych przebłysków było jak najwięcej.
Postscriptum (19 listopad 2011 r.). Już po napisaniu i opublikowaniu pierwszej wersji tego wpisu zauważyłem na półkach księgarskich potężne, czterotomowe dzieło Napoleona Hilla Prawa sukcesu według Napoleona Hilla. Oto tytuły składających się na nie woluminów:
Na razie tylko pobieżnie przejrzałem poszczególne tomy. Nie wiem więc na przykład, na czym według autora polega różnica między pracą nad sobą a samodoskonaleniem. Dla mnie te pojęcia są tak bliskoznaczne, że właściwie stanowią jedno. Tak czy owak już z samych tytułów tej imponującej tetralogii widać, jak wielkie znaczenie ma dla tego klasyka literatury motywacyjnej zagadnienie świadomego rozwoju osobistego.
Oczywiście, można snuć podejrzenia, że w tym wypadku celem pracy nad sobą z pewnością nie będzie drogie dawnym inteligentom szczytne poświęcenie dla ojczyzny, narodu czy społeczeństwa, lecz akurat na wskroś interesowny wysiłek na rzecz zwiększenia własnej earning ability. Ale nawet gdyby faktycznie tak było, to w sumie co w tym złego? Czy dowartościowanie tego aspektu nie służy koniec końców ojczyźnie?
Etykiety:
biznes,
Błaszkiewicz,
charakter,
coaching,
dobro,
edukacja,
Hill,
Jan Paweł II,
nadzieja,
Norwid,
obyczaj,
pedagogika,
poezja,
rozwój osobisty,
samodoskonalenie,
sukces,
talent,
wychowanie
piątek, 16 grudnia 2011
Nowa jakość antropologiczna: homo assisiensis
Wśród tekstów poświęconych “polskiemu Asyżowi” moją uwagę jakoś szczególniej przyciągnął artykuł ojca Jacka Prusaka SJ Dialog lepszy niż krucjaty. Trudno o lepszą odpowiedź dla “tych, którzy boją się ducha Asyżu w polskim Kościele”. Trudno lepiej uzasadnić sens wspomnianego wydarzenia i usunąć narosłe wokół niego obawy czy małoduszne podejrzenia, posądzenia i oskarżenia. Ci zaś, których mimo to nie przekona głos jezuity opublikowany w “Tygodniku Powszechnym”, zawsze mogą sięgnąć po kapitalne przemówienie Benedykta XVI w Asyżu.
Przypomnijmy: 24 listopada b.r. odbyło się w Krakowie międzyreligijne spotkanie pod patronatem ks. kard. Stanisława Dziwisza, m.in. z udziałem ks. bp. Grzegorza Rysia. Jego pierwowzorem był Dzień Refleksji, Dialogu i Modlitwy o Pokój i Sprawiedliwość na Świecie w Asyżu, zorganizowany przez Ojca Świętego Benedykta XVI 27 października b.r. w 25. rocznicę pierwszego takiego spotkania przywódców religijnych, Światowego Dnia Modlitwy o Pokój, zwołanego 27 października 1986 r. przez bł. Jana Pawła II.
Od tegorocznego rocznicowego spotkania w Asyżu oraz jego “lokalnej”, polskiej repliki upłynęło już sporo czasu. Czy zatem pisanie o nich na blogu nie jest mocno spóźnione? Cóż to za dziwny pomysł, pisać komentarze do newsów prasowych sprzed miesiąca czy nawet dwóch.
Rzeczywiście, byłby to nonsens. Nie zależy mi jednak na komentowaniu newsów. Chyba tylko tych dotyczących wydarzeń, które pozostawiają głębszy ślad w otaczającej nas rzeczywistości. O których pamięta się dłużej. Które wyznaczają trendy.
A właśnie oba spotkania w Asyżu, tamto sprzed ćwierci wieku i to tegoroczne, a także to krakowskie – wyznaczają trend. Taką, można już chyba śmiało powiedzieć, dość trwałą tendencję dziejową. Nie tendencję samoczynną i automatyczną, lecz świadomą, intencjonalną. Tendencję tę ciekawie określił już dość dawno temu kardynał Roger Etchegaray, mówiąc entuzjastycznie, że oto na naszych oczach rodzi się nowy typ człowieka: homo assisiensis.
Wpisałem to określenie do okienka Google. Otrzymałem trzy (!) wyniki, trzy teksty: jeden francuski, jeden szwedzki i jeden chorwacki. Ilość rezultatów wyszukiwania daje wyobrażenie o tym, jakim unikatem jest termin ukuty przez francuskiego dostojnika. I jak nikły niestety znajduje jak dotąd odzew.
Pominąłem drugi i trzeci tekst z uwagi na kompletną nieznajomość obu języków, skupiłem natomiast uwagę na tekście francuskim Religions : l’oxygène du dialogue ("Religie: tlen dialogu"), który ukazał się w periodyku “La Vie”.
Jego autor, Jean Paul Guetny, pisze o wspomnianych “narodzinach” następująco:
“Drugim wielkim wydarzeniem międzyreligijnym tego stulecia było niewątpliwie spotkanie w Asyżu 27 października 1986 r. Na zaproszenie Jana Pawła II ponad 130 przedstawicieli różnych rodzin duchowych, w jednej trzeciej niechrześcijańskich, zgromadziło się w mieście świętego Franciszka na dzień postu, milczenia, modlitwy i medytacji. W wielu miejscach na świecie umilkła broń. A pół miliarda ludzi śledziło w telewizji te obrazy proste i barwne, naprawdę zdumiewające, prawdziwe “zajęcia praktyczne”, jak to ujął pewien katolicki teolog, ojciec Claude Geffré. Zgromadzeni w imię “tej rzeczywistości, która nas przekracza”, zgodnie z wyrażeniem Jana Pawła II, ci przywódcy religijni – a nie jacyś tam wolni strzelcy – z pokorą oddali się w służbę pokoju na świecie. Narodził się “homo assisiensis”, by powtórzyć formułę kardynała Rogera Etchegaray. Przekroczony został religijny jaskiniowiec”.
W ostatnim zdaniu przytoczonego cytatu Jean Paul Guetny wyraźnie nadaje formule homo assisiensis sens ewolucyjny. Mielibyśmy więc do czynienia z zupełnie nową jakością antropologiczną, jakby z zupełnie nowym tworem ewolucji. Aczkolwiek w historii każdej wielkiej religii autor wskazuje prekursorów postawy wzajemnej życzliwości. Na przykład po stronie katolickiej wymienia Rajmunda Lullusa, Mikołaja z Kuzy i Bartłomieja de Las Casas.
Co takiego jest cechą wyróżniającą tego homo assisiensis? Co odróżnia go od jego bezpośredniego poprzednika, to znaczy tamtego (najdosłowniej) “człowieka z religijnych jaskiń” (l’homme des cavernes religieuses), czyli jak rozumiem: dotychczasowego, chciałoby się powiedzieć: archaicznego już homo religiosus?
Guetny zauważa, że w dzisiejszym świecie “kiedy mówi się o religiach, czyni się to często w sposób negatywny. Przedstawia się ich członków jako nietolerancyjnych, a nawet fanatycznych i skłonnych do przemocy; ukazują się oni jako ludzie niezgody (dosłownie: “jako kobiety i mężczyźni niezgody”, des femmes et des hommes de discorde; uw. tłum. – A.Z.). Taki sposób postrzegania, choć często usprawiedliwiony, nie wystarcza jednak do pełnego opisu rzeczywistości”. Zatem homo assisiensis byłby przeciwieństwem człowieka z tamtego pierwotnego stadium, przynajmniej w tej mierze, w jakiej usprawiedliwione są wspomniane przed chwilą zarzuty. Jego podstawową cechą byłoby dążenie do wzajemnego szacunku, zrozumienia i pokojowego współistnienia, dzięki czemu wierzący różnych denominacji religijnych mogliby wnosić pełniejszy wkład w rozwój ludzkości. Dawny, “jaskiniowy” homo religiosus aż nazbyt często rozumiał religię w sposób, który prowadził do rujnujących konfliktów i wojen. Homo assisiensis oznaczałby zerwanie z tą przykrą przypadłością i tą niechlubną tradycją.
Czy Jean Paul Guetny, dając wyraz swej niechęci wobec wszelkich religijnych integryzmów, nie rozwija jednak zbyt śmiało sformułowania Rogera Etchegaray? A może to ja, próbując tutaj wniknąć głębiej w sens jego rozważań, trochę za bardzo je wyostrzam i radykalizuję?
Tak czy inaczej, patrząc w perspektywie ontogenetycznej, czyli w perspektywie rozwoju jednostki, 25 lat to już nie jest wiek niemowlęcy. Jednak patrząc w perspektywie filogenetycznej, czyli w perspektywie rozwoju gatunku, nie można jeszcze nawet mówić o “raczkowaniu”. Jaka przyszłość czeka sympatycznego, na razie jeszcze niepozornego “noworodka”?
czwartek, 15 grudnia 2011
Biznes a etyka
Dopiero niedawno "polubiłem" na Facebooku stronę religia.tv, a nie odbieram niestety tego ciekawego kanału telewizyjnego. Dlatego natrafiłem na tę interesującą serię programów dopiero na jej koniec. Ale przynajmniej zdążyłem.
Ostatni odcinek był na tyle ciekawy (pełne uznanie dla prowadzącego, ks. red. Kazimierza Sowy), że postanowiłem zapoznać się stopniowo ze wszystkimi poprzednimi.
Trzeba korzystać z zalet internetowych archiwów TV. Kiedyś, gdy zorientowałem się, że przegapiłem jakiś atrakcyjny program, pozostawało jedynie przykre poczucie żalu. Koniec, przepadło i już się nie powtórzy. Obecnie – nic straconego. Tym bardziej że poruszane tu sprawy nie należą do tych, które dezaktualizują się już po paru dniach czy tygodniach.
Na razie skompletowałem linki. Obejrzenie wszystkich odcinków zajmie trochę czasu. Bądź co bądź, to kilka godzin oglądania.
Już po obejrzeniu ostatniej części przypuszczam, że jest to cykl niezbędny zarówno dla praktyków biznesu, jak i dla teoretyków, pragnących zrozumieć człowieka jako istotę ekonomiczną (homo oeconomicus). Zagadnienie “etyka w biznesie” to także zagadnienie “etyka a ekonomia”, “etyka a liberalizm ekonomiczny”, “etyka a kapitalizm”. Cenne jest tu również to, że zagadnienia te, sądząc po tytułach, są rozpatrywane w ścisłym związku z zasadami chrześcijaństwa. Z góry można się więc domyślać, że nie ma zgody na radykalny rozdział między sferą etyki a sferą działalności ekonomicznej; na pogląd, że tam, gdzie zaczyna się biznes, kończy się etyka, abdykując na rzecz “praw” dżungli, i że wobec tego aktywny ekonomicznie człowiek wierzący skazany jest na życie w swoistej schizofrenii: z jednej strony szlachetne ideały, a z drugiej – brutalna praktyka ekonomiczna.
Ostatni odcinek był na tyle ciekawy (pełne uznanie dla prowadzącego, ks. red. Kazimierza Sowy), że postanowiłem zapoznać się stopniowo ze wszystkimi poprzednimi.
Trzeba korzystać z zalet internetowych archiwów TV. Kiedyś, gdy zorientowałem się, że przegapiłem jakiś atrakcyjny program, pozostawało jedynie przykre poczucie żalu. Koniec, przepadło i już się nie powtórzy. Obecnie – nic straconego. Tym bardziej że poruszane tu sprawy nie należą do tych, które dezaktualizują się już po paru dniach czy tygodniach.
Na razie skompletowałem linki. Obejrzenie wszystkich odcinków zajmie trochę czasu. Bądź co bądź, to kilka godzin oglądania.
- Etyka a prawo
- Etyka a giełda
- Etyczny biznes w firmie. Wyzwania etyczne przedsiębiorstw
- Etyczny biznes w firmie. Kodeksy etyczne w firmach
- Etyka w instytucjach finansowych / bankach
- Przeklęty pieniądz
- Etyczne inwestowanie, czyli fundusze etyczne
- Etyka w biznesie a nauczanie Jana Pawła II
- Etyka w biznesie a wielkie religie
- Etyka w biznesie a wyzwania europejskich i światowych rynków. Debata
Już po obejrzeniu ostatniej części przypuszczam, że jest to cykl niezbędny zarówno dla praktyków biznesu, jak i dla teoretyków, pragnących zrozumieć człowieka jako istotę ekonomiczną (homo oeconomicus). Zagadnienie “etyka w biznesie” to także zagadnienie “etyka a ekonomia”, “etyka a liberalizm ekonomiczny”, “etyka a kapitalizm”. Cenne jest tu również to, że zagadnienia te, sądząc po tytułach, są rozpatrywane w ścisłym związku z zasadami chrześcijaństwa. Z góry można się więc domyślać, że nie ma zgody na radykalny rozdział między sferą etyki a sferą działalności ekonomicznej; na pogląd, że tam, gdzie zaczyna się biznes, kończy się etyka, abdykując na rzecz “praw” dżungli, i że wobec tego aktywny ekonomicznie człowiek wierzący skazany jest na życie w swoistej schizofrenii: z jednej strony szlachetne ideały, a z drugiej – brutalna praktyka ekonomiczna.
wtorek, 13 grudnia 2011
Qubein prawie nieznany
Kim właściwie jest Nido R. Qubein? Kolejnym ucieleśnieniem “amerykańskiego snu”? Postanowiłem zdobyć w Internecie garść trochę bardziej szczegółowych informacji o nim. Wyszukiwarka Google wysypała mi na jego temat istne zatrzęsienie różnych materiałów, zarówno tekstowych, jak i wideo. Niestety, miażdżąca większość z nich jest w języku angielskim. Ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że w Polsce Qubein jest postacią raczej mało znaną.
Wśród materiałów polskich znalazłem jedną w miarę obszerną charakterystykę książki Droga do sukcesu. Oprócz niej natrafiłem jeszcze na sześć krótkich opisów (opis1, opis2, opis3, opis4, opis5, opis6), na ogół powtarzających tę samą treść, niekiedy po prostu przepisaną z okładki książki.
Znalazłem także krótkie opisy drugiej wydanej w Polsce książki Qubeina Jak być przekonującym (opis1, opis2).
Dowiedziałem się ponadto, że można po polsku przeczytać jego wstęp do książki Claude M. Bristol Uwierz w siebie. Poznaj swoją moc.
W serwisie Blip zamieszczono ciekawą myśl Qubeina.
Na pewnym forum pojawił się też interesujący wpis na temat jego tekstu The Pain of Changing Yourself. Post zawiera parę podstawowych danych biograficznych.
Kto chce dowiedzieć się więcej o życiu tej znanej w Stanach postaci, może skorzystać z obszerniejszej biografii (ale już po angielsku).
I to by było chyba wszystko. Przynajmniej jak na te pierwsze pięćset stron wyrzuconych przez Google (więcej już mi się nie chciało przeglądać). Reszta to prawie wyłącznie materiały angielskie. Wśród nich chętnie bym obejrzał np. film pod intrygującym tytułem Why Immigrants Become Millionaires. Jednak z moją znajomością angielskiego nie odniósłbym większego pożytku z opowieści niezwykłego imigranta.
Aha, wśród innych linków zauważyłem także odsyłacz do mojego poprzedniego postu nt. fragmentu książki Qubeina. To pierwszy odsyłacz do tego bloga znaleziony w Google. Wprawdzie spozycjonowany na 380. miejscu i w dodatku z błędem (dlaczego “piki” zamiast “piłki”?), ale i tak daje powód do radości. Mała rzecz, a cieszy.
Wśród materiałów polskich znalazłem jedną w miarę obszerną charakterystykę książki Droga do sukcesu. Oprócz niej natrafiłem jeszcze na sześć krótkich opisów (opis1, opis2, opis3, opis4, opis5, opis6), na ogół powtarzających tę samą treść, niekiedy po prostu przepisaną z okładki książki.
Znalazłem także krótkie opisy drugiej wydanej w Polsce książki Qubeina Jak być przekonującym (opis1, opis2).
Dowiedziałem się ponadto, że można po polsku przeczytać jego wstęp do książki Claude M. Bristol Uwierz w siebie. Poznaj swoją moc.
W serwisie Blip zamieszczono ciekawą myśl Qubeina.
Na pewnym forum pojawił się też interesujący wpis na temat jego tekstu The Pain of Changing Yourself. Post zawiera parę podstawowych danych biograficznych.
Kto chce dowiedzieć się więcej o życiu tej znanej w Stanach postaci, może skorzystać z obszerniejszej biografii (ale już po angielsku).
I to by było chyba wszystko. Przynajmniej jak na te pierwsze pięćset stron wyrzuconych przez Google (więcej już mi się nie chciało przeglądać). Reszta to prawie wyłącznie materiały angielskie. Wśród nich chętnie bym obejrzał np. film pod intrygującym tytułem Why Immigrants Become Millionaires. Jednak z moją znajomością angielskiego nie odniósłbym większego pożytku z opowieści niezwykłego imigranta.
Aha, wśród innych linków zauważyłem także odsyłacz do mojego poprzedniego postu nt. fragmentu książki Qubeina. To pierwszy odsyłacz do tego bloga znaleziony w Google. Wprawdzie spozycjonowany na 380. miejscu i w dodatku z błędem (dlaczego “piki” zamiast “piłki”?), ale i tak daje powód do radości. Mała rzecz, a cieszy.
poniedziałek, 12 grudnia 2011
Piłki od życia
Kiedy w przedostatnim wpisie porównałem postawę człowieka spodziewającego się nadchodzących pozytywnych zmian w jego życiu do postawy tenisisty czekającego na serw przeciwnika, zrodziło się we mnie dziwne wrażenie déjà vu, a raczej déjà lu. “Gdzieś już coś takiego czytałem”.
Przez kilka dni próbowałem sobie przypomnieć, gdzie ewentualnie mogło się pojawić takie porównanie. Mozolnie rekonstruowałem w pamięci skomplikowane struktury mojej aktywności czytelniczej w ostatnich tygodniach i miesiącach.
Wreszcie sięgnąłem po tę właściwą, jak się wkrótce okazało, książkę, którą jakieś pół roku temu ponownie przeczytałem po paru latach: Nido R. Qubein, Droga do sukcesu (tłum. Hanna Wrzosek, Amber, Warszawa 1998) Zacząłem ją kartkować i już po kilkudziesięciu stronach znalazłem odpowiedni fragment, od razu rzucający się w oczy, bo wyraźnie zaznaczony żółtym markerem: “życie ciągle rzuca do ciebie piłki” (s. 59).
Przeczytałem obszerniejszy fragment, w który wprawione zostało to piękne, zwięzłe zdanie. Wtedy zauważyłem, że autor czerpie swą metaforę z innej dyscypliny sportowej: z rozgrywek baseballowych.
“Wyobraź sobie, że grasz w baseball, trzymasz pałkę i czekasz właśnie na następny rzut. Pomyśl, że piłka to symbol twojego życia, a tor jej ruchu – upływ czasu. Od chwili kiedy piłka wyleci z rąk miotacza, aż do chwili, gdy dotrze do miejsca, w którym stoisz, nie masz nad nią kontroli. Jest jakby w przyszłości, poza twoją kontrolą. Przyszłość staje się teraźniejszością w chwili, gdy piłka mija linię bazy. Możesz ją odbić, albo przepuścić. Ale jeśli piłka dotknie kija, albo wpadnie do rękawicy łapacza – znów tracisz nad nią kontrolę. Jest już w przeszłości. Możesz ją wybić w trybuny, nie trafić w nią; możesz zostać wyautowany, albo przejść spacerkiem do bazy. Ale jedyny moment, kiedy masz wpływ na to, co się dzieje, to krótka chwila, gdy piłka pozostaje w obrębie bazy” (s. 59).
Najprawdopodobniej więc to tutaj tkwi źródło porównania, które przyszło mi na myśl po lekturze fragmentu z Joego Vitale.
Musiało być tak: metafora Qubeina zwróciła moją uwagę i wywarła na mnie wrażenie (zaznaczyłem ją), następnie zeszła poniżej progu świadomości (zapomniałem o niej) i wreszcie nagle w czasie refleksji nad tekstem Joego Vitale wyszła z mroku niepamięci na oświetloną scenę, jakkolwiek już w innym kostiumie: w stroju do tenisa.
Można rzec, podświadomość ją sobie twórczo przetworzyła. Dlaczego? Wyjaśnienie jest proste: nigdy nie mogłem zrozumieć zasad gry w baseball. A czy w ogóle przeciętny rodak je rozumie? Mogliśmy obejrzeć w życiu dziesiątki filmów amerykańskich zawierających krótsze lub dłuższe sceny z gry w baseball. Ale czy ktoś potrafiłby na ich podstawie dokładnie wyjaśnić jej zasady? Przedstawić sens całego tego – dla mnie po dziś dzień dość chaotycznego – biegania, rzucania, łapania i odbijania?
Trudno się więc dziwić, że baseball potajemnie przemienił mi się w bardziej klarowny tenis.
Tak czy owak, w sumie to Joe Vitale, nad którym wtedy rozmyślałem, wydobył mi z mroków podświadomości i na nowo we mnie ożywił metaforę piłek. Lecz z drugiej strony to Nido Qubein zasiał mi wpierw w umyśle to porównanie, uwrażliwił na tę sprawę i przygotował grunt dla bardziej wnikliwego odbioru tekstu Joego Vitale.
Uwielbiam takie interferencje lektur.
Bez względu na możliwe różnice, obu autorom w gruncie rzeczy chodzi o ten sam cel: przygotować się psychicznie, “by doskonale odbić doskonałą piłkę” (Droga do sukcesu, s. 60). Qubein zaleca, by być otwartym na zmiany, traktować zmianę jako wyzwanie, a nie zagrożenie, widzieć w niej siłę twórczą, a nie niszczącą (ibid., s. 60). I podobnie Vitale zachęca, by traktować zmienność rzeczywistości jako źródło szans, korzystnych okazji – słowem: jako cudowny dar od życia.
sobota, 10 grudnia 2011
Hipnotyczne "tykanie"
Muszę przyznać, że zakończenie ostatniego wpisu zaskoczyło nawet mnie jako jego autora. Nie było go w pierwotnym planie, a zrodziło się spontanicznie w trakcie pisania, dosłownie w ostatniej chwili.
Kto wie, jeszcze trochę popracuję i może zacznę pisać hipnotyczne poradniki motywacyjne. Na dobry początek zauważam, że opanowuję ten charakterystyczny sposób zwracania się do czytelnika w drugiej osobie liczby pojedynczej. (Do czytelnika – czyli do Ciebie). A skoro stosują go wytrawni amerykańscy marketingowcy, to z całą pewnością ma on bardzo realny sens i warto go sobie przyswoić. Bo w sumie mnie również jakoś automatycznie robi się miło, gdy jakiś autor piszący w Sieci (może właśnie Ty?) zwraca się do mnie w tej konwencji.
Nawiasem mówiąc, skąd wspomniani amerykańscy guru marketingu, tacy jak Joe Vitale, się tego nauczyli? Jak na to wpadli? Skąd zaczerpnęli wzory? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym uporczywiej przychodzi mi do głowy jedna myśl: z Biblii. Przecież to w niej właśnie możemy wyczytać cały szereg przykładów, kiedy to ktoś pogrążony – zdawałoby się, już na zawsze – w smutku, przygnębieniu i marazmie, nagle słyszy skierowane wprost do niego szokujące wezwanie po imieniu, połączone z oznajmieniem jakiejś niezwykłej wieści, dobrej nowiny. (Ot, choćby na przykład Sara czy Zacheusz). I nagle spostrzega otwierającą się przed nim nową rzeczywistość, fascynującą nową perspektywę wypełnioną sensem i życiem.
Czy to nie takie właśnie kody kulturowe, zakodowane gdzieś głęboko w duszach zarówno nadawców, jak i odbiorców, są warunkiem możliwości takich hipnotycznych komunikatów i ich “zabójczej skuteczności”? Może się mylę, niemniej jednak dostrzegam tu pewne podobieństwa. Przy najbliższej okazji postaram się zasięgnąć opinii biblistów.
A tymczasem muszę jeszcze popracować trochę nad wizualną stroną tego blogowego przedsięwzięcia, tak by wszystko w nim było “gładziutkie”. W każdym razie żeby zredukować do minimum to dojmujące uczucie dyskomfortu w stworzonym przeze mnie wehikule; stworzonym dla mnie i oczywiście dla Ciebie. Bo wciąż coś w nim uwiera, niepokoi i razi. A chciałbym, żeby był wygodny, lekki i zwiewny jak latający dywan.
Rezultatem moich ostatnich starań w tym kierunku są głównie zmiany wyglądu pojedynczego postu. Z żalem pożegnałem się z drogą mi początkowo koncepcją, aby ich seria przypominała leśno-górską drogę. Także zastosowanie cieniutkiego, ale dość wyraźnego obramowania zmniejsza wrażenie napierającej z obu stron bujnej leśno-górskiej dziczy i tonuje survivalowe skojarzenia, wprowadza natomiast więcej nawiązań do cywilizacyjnych ram, rygorów i ograniczeń. W sumie jednak dzięki tym zabiegom kosmetycznym blog chyba zyskał na przejrzystości.
Trochę się tylko zacząłem obawiać, że w wyniku tych modyfikacji i tej ewolucji pojedynczy post w końcu zacznie przypominać wysmakowaną porcję lodów z bitą śmietanką, posypanych czekoladowymi wiórkami i leśnymi owocami. Choć w sumie byłoby soczyście i pysznie. A tego Tobie i sobie najserdeczniej życzę.
Kto wie, jeszcze trochę popracuję i może zacznę pisać hipnotyczne poradniki motywacyjne. Na dobry początek zauważam, że opanowuję ten charakterystyczny sposób zwracania się do czytelnika w drugiej osobie liczby pojedynczej. (Do czytelnika – czyli do Ciebie). A skoro stosują go wytrawni amerykańscy marketingowcy, to z całą pewnością ma on bardzo realny sens i warto go sobie przyswoić. Bo w sumie mnie również jakoś automatycznie robi się miło, gdy jakiś autor piszący w Sieci (może właśnie Ty?) zwraca się do mnie w tej konwencji.
Nawiasem mówiąc, skąd wspomniani amerykańscy guru marketingu, tacy jak Joe Vitale, się tego nauczyli? Jak na to wpadli? Skąd zaczerpnęli wzory? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym uporczywiej przychodzi mi do głowy jedna myśl: z Biblii. Przecież to w niej właśnie możemy wyczytać cały szereg przykładów, kiedy to ktoś pogrążony – zdawałoby się, już na zawsze – w smutku, przygnębieniu i marazmie, nagle słyszy skierowane wprost do niego szokujące wezwanie po imieniu, połączone z oznajmieniem jakiejś niezwykłej wieści, dobrej nowiny. (Ot, choćby na przykład Sara czy Zacheusz). I nagle spostrzega otwierającą się przed nim nową rzeczywistość, fascynującą nową perspektywę wypełnioną sensem i życiem.
Czy to nie takie właśnie kody kulturowe, zakodowane gdzieś głęboko w duszach zarówno nadawców, jak i odbiorców, są warunkiem możliwości takich hipnotycznych komunikatów i ich “zabójczej skuteczności”? Może się mylę, niemniej jednak dostrzegam tu pewne podobieństwa. Przy najbliższej okazji postaram się zasięgnąć opinii biblistów.
A tymczasem muszę jeszcze popracować trochę nad wizualną stroną tego blogowego przedsięwzięcia, tak by wszystko w nim było “gładziutkie”. W każdym razie żeby zredukować do minimum to dojmujące uczucie dyskomfortu w stworzonym przeze mnie wehikule; stworzonym dla mnie i oczywiście dla Ciebie. Bo wciąż coś w nim uwiera, niepokoi i razi. A chciałbym, żeby był wygodny, lekki i zwiewny jak latający dywan.
Rezultatem moich ostatnich starań w tym kierunku są głównie zmiany wyglądu pojedynczego postu. Z żalem pożegnałem się z drogą mi początkowo koncepcją, aby ich seria przypominała leśno-górską drogę. Także zastosowanie cieniutkiego, ale dość wyraźnego obramowania zmniejsza wrażenie napierającej z obu stron bujnej leśno-górskiej dziczy i tonuje survivalowe skojarzenia, wprowadza natomiast więcej nawiązań do cywilizacyjnych ram, rygorów i ograniczeń. W sumie jednak dzięki tym zabiegom kosmetycznym blog chyba zyskał na przejrzystości.
Trochę się tylko zacząłem obawiać, że w wyniku tych modyfikacji i tej ewolucji pojedynczy post w końcu zacznie przypominać wysmakowaną porcję lodów z bitą śmietanką, posypanych czekoladowymi wiórkami i leśnymi owocami. Choć w sumie byłoby soczyście i pysznie. A tego Tobie i sobie najserdeczniej życzę.
wtorek, 6 grudnia 2011
Pokonać zwątpienie
Zastanawiam się, jak to się stało, że do mojego poprzedniego wpisu wsączył się żartobliwy ton, a nawet nutka lekkiej ironii. W sumie był to efekt niezamierzony, niemniej jednak wynikł chyba z jakiejś głębszej przyczyny: z mojego zaskoczenia i przede wszystkim NIEDOWIERZANIA.
Po prostu przyzwyczaiłem się myśleć, że cuda są ogromną rzadkością. Poza Biblią można je znaleźć jedynie w kręgu działania świętych. Skąd więc Joe Vitale czerpie odwagę mówienia o nich tak, jakby mogły być czymś zwyczajnym i powszednim, jakby mogły się przydarzyć każdemu, kto ich zapragnie?
Sam zdecydowanie odciął się od magii. Trudno też posądzić go o szarlatanerię. Gdy się dowiedziałem, że w pewnym okresie życia ten słynny dziś na cały świat inspirator “doświadczył losu bezdomnego”, nabrałem do niego większego szacunku, niż gdybym się dowiedział, że ukończył renomowaną uczelnię. Przytoczone słowa o cudach wypowiada poważny i rozsądny człowiek. Dlaczego więc przyjąłem je ze wspomnianym wyżej, odruchowym niedowierzaniem?
Jeszcze nie zdążyłem się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na mnie fraza Joego Vitale, a już nazajutrz, czyli wczoraj, natknąłem się na kolejny, również skierowany jakby do mnie osobiście, brzmiący jak obietnica, niezwykły tekst: To będzie najlepszy rok w twoim życiu.
Przerzuciwszy parę kartek noszącej taki właśnie tytuł książki Debbie Ford znalazłem w niej słowo jeszcze mocniejsze od mojego “niedowierzania”, wskazujące na coś może jeszcze bardziej zasadniczego, słowo ZWĄTPIENIE. Autorka widzi w nim jedną z najważniejszych przeszkód blokujących człowiekowi drogę do pomyślności. W dodatku przeszkodę tym groźniejszą, że niedostrzegalną.
Zwątpienie jest potężną siłą, która niepostrzeżenie “okrada nas z energii i wysysa nasz potencjał” (s. 60). Źródłem zwątpienia jest przeszłość: “zadawnione zgryzoty, urazy i żale” (loc. cit.), które bezsensownie taszczymy ze sobą przez życie niczym “stertę starych gazet” (ibid.; cytaty przytaczam z pamięci, więc może trochę niedokładnie).
Nie wiem, co Debbie Ford pomyślałaby o zaleceniu Joego Vitale. Oboje autorzy są dla mnie względnie nowym odkryciem, co nakazuje ostrożność w sądach. Sądzę jednak, że przynajmniej w jednym ważnym punkcie obojgu w równej mierze zależy na przezwyciężeniu tego samego nastawienia umysłu: swoistego stanu braku pragnień, spowodowanego głęboko zakorzenionym przeświadczeniem, że wszelkie pragnienia są daremne i bezcelowe, gdyż i tak się nie spełnią. Na pokonaniu takiego praktycznego sceptycyzmu, fatalistycznej rezygnacji, postawy, która nie pozwala spodziewać się czegokolwiek dobrego, jakichkolwiek pomyślnych wydarzeń. A tym bardziej cudów, o których mówi Vitale.
Po lekturze fragmentu książki Debbie Ford we frazie Joego Vitale podkreśliłbym dziś jej pierwszą część: “spodziewaj się”. To coś więcej niż wyrażona w formie negatywnej rada poety: “nie porzucaj nadzieje”. W słowach “spodziewaj się” jest wezwanie do maksymalnego napięcia wyczekującej uwagi, jak u tenisisty obserwującego ruchy serwującego przeciwnika.
A więc do dzieła. Oczyść przedpole, pokonaj zwątpienie, zamknij definitywnie nierozwiązane sprawy z przeszłości, wyrzuć na śmietnik “stare gazety”, zrób miejsce dla nadchodzącej nowości, fascynującej zmiany – i “spodziewaj się cudów”.
Po prostu przyzwyczaiłem się myśleć, że cuda są ogromną rzadkością. Poza Biblią można je znaleźć jedynie w kręgu działania świętych. Skąd więc Joe Vitale czerpie odwagę mówienia o nich tak, jakby mogły być czymś zwyczajnym i powszednim, jakby mogły się przydarzyć każdemu, kto ich zapragnie?
Sam zdecydowanie odciął się od magii. Trudno też posądzić go o szarlatanerię. Gdy się dowiedziałem, że w pewnym okresie życia ten słynny dziś na cały świat inspirator “doświadczył losu bezdomnego”, nabrałem do niego większego szacunku, niż gdybym się dowiedział, że ukończył renomowaną uczelnię. Przytoczone słowa o cudach wypowiada poważny i rozsądny człowiek. Dlaczego więc przyjąłem je ze wspomnianym wyżej, odruchowym niedowierzaniem?
Jeszcze nie zdążyłem się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na mnie fraza Joego Vitale, a już nazajutrz, czyli wczoraj, natknąłem się na kolejny, również skierowany jakby do mnie osobiście, brzmiący jak obietnica, niezwykły tekst: To będzie najlepszy rok w twoim życiu.
Przerzuciwszy parę kartek noszącej taki właśnie tytuł książki Debbie Ford znalazłem w niej słowo jeszcze mocniejsze od mojego “niedowierzania”, wskazujące na coś może jeszcze bardziej zasadniczego, słowo ZWĄTPIENIE. Autorka widzi w nim jedną z najważniejszych przeszkód blokujących człowiekowi drogę do pomyślności. W dodatku przeszkodę tym groźniejszą, że niedostrzegalną.
“Na ogół nie zdajemy sobie sprawy z siły zwątpienia, które tkwi pod powierzchnią świadomości” (s. 56).
Zwątpienie jest potężną siłą, która niepostrzeżenie “okrada nas z energii i wysysa nasz potencjał” (s. 60). Źródłem zwątpienia jest przeszłość: “zadawnione zgryzoty, urazy i żale” (loc. cit.), które bezsensownie taszczymy ze sobą przez życie niczym “stertę starych gazet” (ibid.; cytaty przytaczam z pamięci, więc może trochę niedokładnie).
Nie wiem, co Debbie Ford pomyślałaby o zaleceniu Joego Vitale. Oboje autorzy są dla mnie względnie nowym odkryciem, co nakazuje ostrożność w sądach. Sądzę jednak, że przynajmniej w jednym ważnym punkcie obojgu w równej mierze zależy na przezwyciężeniu tego samego nastawienia umysłu: swoistego stanu braku pragnień, spowodowanego głęboko zakorzenionym przeświadczeniem, że wszelkie pragnienia są daremne i bezcelowe, gdyż i tak się nie spełnią. Na pokonaniu takiego praktycznego sceptycyzmu, fatalistycznej rezygnacji, postawy, która nie pozwala spodziewać się czegokolwiek dobrego, jakichkolwiek pomyślnych wydarzeń. A tym bardziej cudów, o których mówi Vitale.
Po lekturze fragmentu książki Debbie Ford we frazie Joego Vitale podkreśliłbym dziś jej pierwszą część: “spodziewaj się”. To coś więcej niż wyrażona w formie negatywnej rada poety: “nie porzucaj nadzieje”. W słowach “spodziewaj się” jest wezwanie do maksymalnego napięcia wyczekującej uwagi, jak u tenisisty obserwującego ruchy serwującego przeciwnika.
A więc do dzieła. Oczyść przedpole, pokonaj zwątpienie, zamknij definitywnie nierozwiązane sprawy z przeszłości, wyrzuć na śmietnik “stare gazety”, zrób miejsce dla nadchodzącej nowości, fascynującej zmiany – i “spodziewaj się cudów”.
niedziela, 4 grudnia 2011
Cuda w sferze przyciągania
W dzisiejszy spokojny niedzielny poranek zapragnąłem przeczytać coś wyjątkowego, odświętnego. Nie jakiś ciężki, przeładowany tekst naukowy, filozoficzny czy teologiczny, lecz coś lekkiego (co nie znaczy: głupiego) i inspirującego, co dostarczyłoby mi dodatkowej porcji witaminy na cały ten grudniowy dzień.
Z książek, które miałem pod ręką, wybrałem Klucz do sekretu Joe Vitale (Helion, Gliwice 2009). W spisie treści moją uwagę przykuł rozdział pod tytułem Spodziewaj się cudów. Zaciekawił mnie. Właśnie czegoś takiego potrzebowałem.
Któż by nie pragnął cudu! Jakiejś zupełnie niespodziewanej, zasadniczej, zachwycającej życiowej odmiany. Czegoś, co wywróciłoby nużącą prozę kryzysowej codzienności. A tu jeszcze autor obiecuje cud w liczbie mnogiej. Jakby miały się zaraz wysypać niczym z torby świętego Mikołaja.
Coś w sam raz. Przeczytam, napiszę parę słów o wrażeniach z lektury i wrzucę na Facebook lub do bloga, żeby się podzielić z innymi tym fascynującym odkryciem.
Na wstępie dowiaduję się, że obiecane cuda nie przyjdą tak ot, same od siebie. Najpierw to ja muszę coś dla nich zrobić:
Nie ma lekko. Muszę najpierw wykonać pewną pracę. Muszę te “cuda” przyciągnąć. Ale to w sumie chyba leży w zasięgu moich możliwości. Ba, to nawet nie wydaje się takie trudne. Życzyłbym sobie i każdemu, żeby tylko takie “trudy” wypełniały całe nasze ziemskie życie.
Poczułem się jak rybak, do którego przemówiła złota rybka. Więc to takie proste! Wystarczy, że ustawię "wewnętrzny magnes", że włączę "mentalną grawitację". Wystarczy, że wypowiem życzenie. A wtedy...
Nie do wiary! Dzień zaczął się iście bajkowo.
Autor, jakby uprzedzając możliwe zarzuty i wątpliwości podkreśla, że “to nie jest magia” (loc. cit.), lecz “wykorzystanie naturalnych praw wszechświata” (por. tamże).
Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? Dlaczego nie usłyszałem o tych “prawach wszechświata” na żadnym szczeblu swojej edukacji? Czyżby Joe Vitale chciał powiedzieć, podobnie jak Robert Kiyosaki, że szkoły uczą nie tego, co jest najważniejsze i najpotrzebniejsze do życia? Jeżeli ma rację, czym prędzej powinno się umieścić jego dzieło w kanonie lektur obowiązkowych.
Z książek, które miałem pod ręką, wybrałem Klucz do sekretu Joe Vitale (Helion, Gliwice 2009). W spisie treści moją uwagę przykuł rozdział pod tytułem Spodziewaj się cudów. Zaciekawił mnie. Właśnie czegoś takiego potrzebowałem.
Któż by nie pragnął cudu! Jakiejś zupełnie niespodziewanej, zasadniczej, zachwycającej życiowej odmiany. Czegoś, co wywróciłoby nużącą prozę kryzysowej codzienności. A tu jeszcze autor obiecuje cud w liczbie mnogiej. Jakby miały się zaraz wysypać niczym z torby świętego Mikołaja.
Coś w sam raz. Przeczytam, napiszę parę słów o wrażeniach z lektury i wrzucę na Facebook lub do bloga, żeby się podzielić z innymi tym fascynującym odkryciem.
Na wstępie dowiaduję się, że obiecane cuda nie przyjdą tak ot, same od siebie. Najpierw to ja muszę coś dla nich zrobić:
“(...) napisz, co chciałbyś osiągnąć albo kim chciałbyś zostać. To bardzo ważne. Kiedy głośno wyrazisz swoją intencję, dostosujesz do niej swoje myśli i zaczniesz pracować nad tym, żeby ją zrealizować. Zaczniesz stosować Prawo Przyciągania” (s. 64).
Nie ma lekko. Muszę najpierw wykonać pewną pracę. Muszę te “cuda” przyciągnąć. Ale to w sumie chyba leży w zasięgu moich możliwości. Ba, to nawet nie wydaje się takie trudne. Życzyłbym sobie i każdemu, żeby tylko takie “trudy” wypełniały całe nasze ziemskie życie.
Poczułem się jak rybak, do którego przemówiła złota rybka. Więc to takie proste! Wystarczy, że ustawię "wewnętrzny magnes", że włączę "mentalną grawitację". Wystarczy, że wypowiem życzenie. A wtedy...
“Kiedy wyrazisz swoje pragnienie wszechświatu (lub jakkolwiek inaczej nazwiesz tę Moc, która jest silniejsza od nas wszystkich), on zacznie Ci dawać to, czego chcesz, i zaaranżuje dla Ciebie sytuacje, które pomogą Ci to przyciągnąć. I wierz mi, poruszy wszystko, co stoi na Twojej drodze, abyś zrealizował swój cel i usunął wszelkie przeszkody” (loc. cit.).
Nie do wiary! Dzień zaczął się iście bajkowo.
Autor, jakby uprzedzając możliwe zarzuty i wątpliwości podkreśla, że “to nie jest magia” (loc. cit.), lecz “wykorzystanie naturalnych praw wszechświata” (por. tamże).
Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? Dlaczego nie usłyszałem o tych “prawach wszechświata” na żadnym szczeblu swojej edukacji? Czyżby Joe Vitale chciał powiedzieć, podobnie jak Robert Kiyosaki, że szkoły uczą nie tego, co jest najważniejsze i najpotrzebniejsze do życia? Jeżeli ma rację, czym prędzej powinno się umieścić jego dzieło w kanonie lektur obowiązkowych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)