Dziś postanowiłem połączyć ten blog z moim profilem na Facebooku.
Serce wali jak młot, adrenalina tryska uszami... No nie, bez przesady. W końcu to nic wielkiego, zwykłe takie-sobie-pisanie.
Niemniej jednak emocje są. Długo zmagałem się z wątpliwościami. Czy to na pewno najlepszy moment? Może by tak jeszcze trochę poczekać? Dać sobie jeszcze odrobinę czasu, żeby to i owo wygładzić, udoskonalić, dopisać parę ciekawszych postów? Bo przecież mimo poprawek tyle fragmentów wciąż brzmi niezręcznie, a całość w ogóle jest daleka od ideału perfekcji.
Ale akurat dziś znów przeczytałem urywek z książki Klucz do sukcesu, w którym Joe Vitale opowiada o tym, jak pokonał uprzykrzające mu życie ataki paniki, zwłaszcza przed wystąpieniami publicznymi (op. cit., s. 111 i 118). Nie zastosowałem jeszcze polecanych przez niego technik, jednak już sam opis jego małego zwycięstwa nad samym sobą podziałał wzmacniająco.
czwartek, 22 grudnia 2011
poniedziałek, 19 grudnia 2011
Kultura fotela, lampy i górskiej wędrówki
Po przeniesieniu dwóch ostatnich postów z poprzedniego blogu przeprowadzka byłaby właściwie zakończona. Nigdy nie zapomnę, że to właśnie w blogosferze Onetu stawiałem pierwsze kroki w blogowaniu. Zawsze też będę pamiętał miłe pierwsze komentarze, zarówno z pierwszego, jak i drugiego podejścia, dodające niezbędnej nowicjuszowi zachęty i otuchy. Serdecznie dziękuję Autorom!
W tym nowym miejscu początkowo bardzo chciałem użyć podobnego szablonu, dającego odpowiednią oprawę i nastrój refleksji nad ciekawymi tekstami, stwarzającego doskonałe warunki dla owej “kultury fotela i lampy”, którą sam znakomicie uprawia i poleca innym ksiądz Adam Boniecki (zob. np. homilię z 6 listopada b.r. podczas mszy św. inaugurującej Festiwal Kultury Chrześcijańskiej w Łodzi, a także cytat w blogu Good save the book, wpis z 28 lipca 2010 r.). Bardzo się ucieszyłem, gdy niedawno wyczytałem to zręczne sformułowanie. Bo rzeczywiście, czytanie nie jest jakimś dodatkiem do życia, jak jakiś luksusowy gadżet. Jest dla człowieka czymś ważnym egzystencjalnie. Pomaga mu bardziej być. Jednak musi to być kultura żywa, a nie przyprawiająca jedynie o “metafizyczną drzemkę”. Najlepiej więc, pomyślałem, żeby była to kultura drogi. Chciałem, żeby to zacisze domowej biblioteki wypełnił ekscytujący nastrój wyruszenia w nieznane, żeby w twarz powiał rześki podmuch górskiego wiatru. Żeby w spotkaniach z autorami odezwał się w duszy zew intelektualnej przygody. Żeby dał się odczuć posmak urzekającej atrakcji nowych krajobrazów i horyzontów. A także niepokojące przeczucie bliskości dziczy. Bo kultura to jednak nie do końca raz na zawsze uładzony ogród. I pewien ton surowego piękna nieokiełznanej przyrody. Jak na przykład wtedy, gdy na promienne niebo wypełza złowroga, czarna chmura, skrząca się błyskawicami. Żeby dało się odczuć coś z tego, czym jest w górach stale grożące niebezpieczeństwo zabłądzenia, ale również stale obecne dobrodziejstwo znanych i pewnych punktów orientacyjnych oraz przetartych i dobrze oznakowanych szlaków.
Wszystkie te klimaty, które dość mgliście próbuję tu opisać, odnalazłem w tym oto szablonie, który postanowiłem zaadaptować na potrzeby tej kontynuacji mojego blogu. W sumie przyroda zapewnia takie samo medytacyjne skupienie i wyciszenie jak przytulny pokój wypełniony książkami. Może tyle tylko, że jej łono nie jest tak wygodne jak swojski fotel, a kawa z termosu nie smakuje tak wyśmienicie jak z ulubionej filiżanki. Ale liczy się tylko jedno: zagłębienie się w wartości.
W tym nowym miejscu początkowo bardzo chciałem użyć podobnego szablonu, dającego odpowiednią oprawę i nastrój refleksji nad ciekawymi tekstami, stwarzającego doskonałe warunki dla owej “kultury fotela i lampy”, którą sam znakomicie uprawia i poleca innym ksiądz Adam Boniecki (zob. np. homilię z 6 listopada b.r. podczas mszy św. inaugurującej Festiwal Kultury Chrześcijańskiej w Łodzi, a także cytat w blogu Good save the book, wpis z 28 lipca 2010 r.). Bardzo się ucieszyłem, gdy niedawno wyczytałem to zręczne sformułowanie. Bo rzeczywiście, czytanie nie jest jakimś dodatkiem do życia, jak jakiś luksusowy gadżet. Jest dla człowieka czymś ważnym egzystencjalnie. Pomaga mu bardziej być. Jednak musi to być kultura żywa, a nie przyprawiająca jedynie o “metafizyczną drzemkę”. Najlepiej więc, pomyślałem, żeby była to kultura drogi. Chciałem, żeby to zacisze domowej biblioteki wypełnił ekscytujący nastrój wyruszenia w nieznane, żeby w twarz powiał rześki podmuch górskiego wiatru. Żeby w spotkaniach z autorami odezwał się w duszy zew intelektualnej przygody. Żeby dał się odczuć posmak urzekającej atrakcji nowych krajobrazów i horyzontów. A także niepokojące przeczucie bliskości dziczy. Bo kultura to jednak nie do końca raz na zawsze uładzony ogród. I pewien ton surowego piękna nieokiełznanej przyrody. Jak na przykład wtedy, gdy na promienne niebo wypełza złowroga, czarna chmura, skrząca się błyskawicami. Żeby dało się odczuć coś z tego, czym jest w górach stale grożące niebezpieczeństwo zabłądzenia, ale również stale obecne dobrodziejstwo znanych i pewnych punktów orientacyjnych oraz przetartych i dobrze oznakowanych szlaków.
Wszystkie te klimaty, które dość mgliście próbuję tu opisać, odnalazłem w tym oto szablonie, który postanowiłem zaadaptować na potrzeby tej kontynuacji mojego blogu. W sumie przyroda zapewnia takie samo medytacyjne skupienie i wyciszenie jak przytulny pokój wypełniony książkami. Może tyle tylko, że jej łono nie jest tak wygodne jak swojski fotel, a kawa z termosu nie smakuje tak wyśmienicie jak z ulubionej filiżanki. Ale liczy się tylko jedno: zagłębienie się w wartości.
Świat coraz większych pozorów
(Przejrzany wpis z 27 września 2011 r., pierwotnie umieszczony w innym blogu).
Kolejny interlokutor, Krzysztof Piesiewicz, od dwóch lat jest bohaterem mediów, tworzących wokół niego atmosferę skandalu i sensacji. Nagle uświadomiłem sobie, jak mało o nim wiem. Kim on właściwie jest, że autorzy tych wywiadów kilkanaście lat temu zaliczyli go do polskiego Areopagu z przełomu tysiącleci?
Już z krótkiego biogramu na wstępie wyłania się bogata, wielowymiarowa osobowość. Pierwszy jej wymiar stał się ostatnio tak znany, że przesłonił pozostałe: polityk. Drugi wymiar to artysta, “współautor scenariuszy do filmów Krzysztofa Kieślowskiego” (56). A więc światowe kino, międzynarodowe festiwale, prestiżowe nagrody, sława. Wreszcie trzeci wymiar to prawnik, “oskarżyciel posiłkowy w procesie zabójców księdza Jerzego Popiełuszki” (56).
Moją uwagę przykuwa szczególnie ten ostatni aspekt. Wpisuję do okienka Google oba nazwiska obok siebie. Otrzymuję całą serię tekstów wprowadzających w samo epicentrum najnowszej historii. Zaciekła walka demokratycznej opozycji z totalitarnym reżimem, wściekłe kontrataki władzy komunistycznej, seria tajemniczych, niewyjaśnionych morderstw, służby specjalne, komando śmierci... Wieje coraz większą powagą i coraz większą grozą.
Wracam do współczesności. Staram się zrozumieć, kim są współcześni prześladowcy senatora. Czy to zwykły gang szantażystów liczących na ciężkie pieniądze, czy jakaś macka mrocznych sił komunizmu, byli tajni agenci załatwiający stare porachunki? Po raz pierwszy oglądam filmik mający skompromitować polityka. Wsłuchuję się w porażające prymitywizmem sekwencje werbalne emitowane przez muzę, uczynnie podającą donosowo bezbronnemu jak niemowlę starszemu panu “sproszkowane lekarstwo”. Zachodzę w głowę, czym mogła tak zauroczyć kogoś z takimi zasługami i autorytetem. Żenada. Wieje groteską.
Ponownie czytam wywiad z Rozmów na koniec wieku. Redaktorzy próbują skupić rozmowę wokół tematu “Wstyd i nagość”. Rozmówca ujmuje go w szerszej perspektywie antropologicznej i kulturowej. W sumie wyłania się ciekawy obraz sytuacji współczesnego człowieka.
Cóż takiego sprawia, że człowiek nie może osiągnąć tego “spełnienia się w miłości”? Co jest przyczyną tej masowej tragedii niespełnienia?
Przyczyną niespełnienia jest więc jakaś wewnętrzna ludzka słabość, rodząca “lęki i frustracje” (58). Tutaj współczesna kultura przychodzi człowiekowi ze swoistą pomocą: pomaga mu oszukać głód tego spełnienia, wynajduje mu zastępcze realizacje jego erotyki, otacza go fantasmagoryczną ikonosferą łatwo dostępnego przedmiotu pożądania: “cielesności wypreparowanej od ducha, od uczuć” (58), cielesności nagiego instynktu, wyzbytej poczucia godności i niezgody na traktowanie utylitarne. Organizuje zakrojoną na szeroką skalę, wspomaganą techniką “wielką wyprzedaż nagości” (59). Osacza go rojami i chmarami “erotycznych fantomów” (63), “porozbieranych fantomów” (65).
Zrażony trudnością twardej rzeczywistości człowiek pogrąża się w zjawiskowej ułudzie “odczłowieczonych piękności” (61). Wybiera namiastkę celu swych pragnień, zadowala się małym, ale łatwo osiągalnym, tanim szczęściem. Anonimowym, niewymagającym, nieangażującym.
Rzeczywistość w jej prawdzie staje się niewygodna. Trzeba ją usunąć z pola widzenia, przesłonić, przykryć, zamaskować, zakamuflować. To odczucie niedogodności realu przejawia się na każdym kroku. W pewnym momencie Piesiewicz zwraca uwagę na rutynowy telewizyjny zabieg charakteryzacji.
Jak by na to nie spojrzeć, zrekonstruowana powyżej z luźnych uwag i spostrzeżeń wizja oznacza de facto kapitulację człowieka przed miłością. I upadek. W iluzję. Stajemy w samym środku współczesnej platońskiej jaskini w całej jej smutnej, choć tak przecież feerycznej okazałości. Czy widać jakieś światełko dla człowieka spowitego w mroki tej rozmigotanej nierzeczywistości? “Brak nadziei to jest piekło” (67), zauważa Piesiewicz. Na szczęście “wszyscy noszą w sobie nadzieję i to jest siła, potworna siła, która – jeżeli nie da się oszukać – może odmienić świat” (67). Można jednak odnieść wrażenie, że ta optymistyczna końcowa deklaracja pozostaje jak gdyby zawieszona w próżni. Nie dowiadujemy się już, jak nie dać się oszukać.
Kolejny interlokutor, Krzysztof Piesiewicz, od dwóch lat jest bohaterem mediów, tworzących wokół niego atmosferę skandalu i sensacji. Nagle uświadomiłem sobie, jak mało o nim wiem. Kim on właściwie jest, że autorzy tych wywiadów kilkanaście lat temu zaliczyli go do polskiego Areopagu z przełomu tysiącleci?
Już z krótkiego biogramu na wstępie wyłania się bogata, wielowymiarowa osobowość. Pierwszy jej wymiar stał się ostatnio tak znany, że przesłonił pozostałe: polityk. Drugi wymiar to artysta, “współautor scenariuszy do filmów Krzysztofa Kieślowskiego” (56). A więc światowe kino, międzynarodowe festiwale, prestiżowe nagrody, sława. Wreszcie trzeci wymiar to prawnik, “oskarżyciel posiłkowy w procesie zabójców księdza Jerzego Popiełuszki” (56).
Moją uwagę przykuwa szczególnie ten ostatni aspekt. Wpisuję do okienka Google oba nazwiska obok siebie. Otrzymuję całą serię tekstów wprowadzających w samo epicentrum najnowszej historii. Zaciekła walka demokratycznej opozycji z totalitarnym reżimem, wściekłe kontrataki władzy komunistycznej, seria tajemniczych, niewyjaśnionych morderstw, służby specjalne, komando śmierci... Wieje coraz większą powagą i coraz większą grozą.
Wracam do współczesności. Staram się zrozumieć, kim są współcześni prześladowcy senatora. Czy to zwykły gang szantażystów liczących na ciężkie pieniądze, czy jakaś macka mrocznych sił komunizmu, byli tajni agenci załatwiający stare porachunki? Po raz pierwszy oglądam filmik mający skompromitować polityka. Wsłuchuję się w porażające prymitywizmem sekwencje werbalne emitowane przez muzę, uczynnie podającą donosowo bezbronnemu jak niemowlę starszemu panu “sproszkowane lekarstwo”. Zachodzę w głowę, czym mogła tak zauroczyć kogoś z takimi zasługami i autorytetem. Żenada. Wieje groteską.
Ponownie czytam wywiad z Rozmów na koniec wieku. Redaktorzy próbują skupić rozmowę wokół tematu “Wstyd i nagość”. Rozmówca ujmuje go w szerszej perspektywie antropologicznej i kulturowej. W sumie wyłania się ciekawy obraz sytuacji współczesnego człowieka.
“Bo tak naprawdę największą tęsknotą, jaką nosimy w sobie, jest spełnienie się w miłości. I największym cierpieniem, jakie w sobie nosimy, często nieuświadomionym, jest brak tego spełnienia” (67).
Cóż takiego sprawia, że człowiek nie może osiągnąć tego “spełnienia się w miłości”? Co jest przyczyną tej masowej tragedii niespełnienia?
“Bo wielka miłość zaczyna być trudna. Ludzie często nie są w stanie tego udźwignąć, czują lęk przed czymś wspaniałym, wielkim, nieznanym. To jest świat coraz słabiej poznawalny i ludzie boją się go, choć jednocześnie tęsknią za nim” (62).
Przyczyną niespełnienia jest więc jakaś wewnętrzna ludzka słabość, rodząca “lęki i frustracje” (58). Tutaj współczesna kultura przychodzi człowiekowi ze swoistą pomocą: pomaga mu oszukać głód tego spełnienia, wynajduje mu zastępcze realizacje jego erotyki, otacza go fantasmagoryczną ikonosferą łatwo dostępnego przedmiotu pożądania: “cielesności wypreparowanej od ducha, od uczuć” (58), cielesności nagiego instynktu, wyzbytej poczucia godności i niezgody na traktowanie utylitarne. Organizuje zakrojoną na szeroką skalę, wspomaganą techniką “wielką wyprzedaż nagości” (59). Osacza go rojami i chmarami “erotycznych fantomów” (63), “porozbieranych fantomów” (65).
Zrażony trudnością twardej rzeczywistości człowiek pogrąża się w zjawiskowej ułudzie “odczłowieczonych piękności” (61). Wybiera namiastkę celu swych pragnień, zadowala się małym, ale łatwo osiągalnym, tanim szczęściem. Anonimowym, niewymagającym, nieangażującym.
Rzeczywistość w jej prawdzie staje się niewygodna. Trzeba ją usunąć z pola widzenia, przesłonić, przykryć, zamaskować, zakamuflować. To odczucie niedogodności realu przejawia się na każdym kroku. W pewnym momencie Piesiewicz zwraca uwagę na rutynowy telewizyjny zabieg charakteryzacji.
“Nim włączono tu kamery, strasznie nas czymś smarowano i to mnie troszeczkę denerwowało, bo to znaczy, że też wchodzimy w tę konwencję. Ludzie potrzebują niezmęczonych twarzy na ekranie. A dlaczego mają być niezmęczone? Dlaczego ludzie mają oglądać tylko lalki? Dlaczego ta moja zmarszczka została przykryta jakąś mazią? Żyjemy w świecie coraz większych pozorów. Bo to, że jesteśmy tak usmarowani, również jest zgodą na nieprawdę” (61).
Jak by na to nie spojrzeć, zrekonstruowana powyżej z luźnych uwag i spostrzeżeń wizja oznacza de facto kapitulację człowieka przed miłością. I upadek. W iluzję. Stajemy w samym środku współczesnej platońskiej jaskini w całej jej smutnej, choć tak przecież feerycznej okazałości. Czy widać jakieś światełko dla człowieka spowitego w mroki tej rozmigotanej nierzeczywistości? “Brak nadziei to jest piekło” (67), zauważa Piesiewicz. Na szczęście “wszyscy noszą w sobie nadzieję i to jest siła, potworna siła, która – jeżeli nie da się oszukać – może odmienić świat” (67). Można jednak odnieść wrażenie, że ta optymistyczna końcowa deklaracja pozostaje jak gdyby zawieszona w próżni. Nie dowiadujemy się już, jak nie dać się oszukać.
Przebłyski nadziei
(Wpis z 12 września 2011 r., pierwotnie umieszczony w innym blogu, tutaj przejrzany, poprawiony i uzupełniony.)
Ostatnio prawdziwym przebojem stał się audiobook ojca Fabiana Błaszkiewicza Jestem legendą. Wyrażając jego treść w największym skrócie: Bóg chce, żeby każdy człowiek był legendą, żeby rozpoznał i rozwinął jak najpełniej złożone w nim talenty. W związku z tym stwierdziłem, że właściwie te trzy tomy Rozmów na koniec wieku, które wywiad po wywiadzie tutaj analizuję – to zapisy spotkań z legendami. Każdą z osób zaliczonych do tej plejady można uznać za wzór rozpoznania własnych talentów i zarządzania nimi.
W spotkaniach tych realizują się (zgodnie z przyjętą powyżej konwencją można powiedzieć: stają się legendami) także prowadzący te rozmowy. I dzieje się tak bez względu na moje wybrzydzanie, przypominające trochę grymasy rozkapryszonego malca, któremu obiecano coś słodkiego i faktycznie poczęstowano go pomadką z pysznym nadzieniem, on jednak okazuje rozczarowanie, bo spodziewał się, że dostanie kawał tortu.
Ale też rzeczywiście od każdej z tych urzeczywistnionych legend można by się spodziewać czegoś więcej. Na przykład już choćby po przeczytaniu krótkiego biogramu Jacka Woźniakowskiego chciałoby się dowiedzieć więcej na temat jego walki w AK, pracy w “Tygodniku Powszechnym” w trudnych latach stalinowskich, zakładania Klubów Inteligencji Katolickiej w Krakowie i w Warszawie, kierowania wydawnictwem Znak, kilkudziesięcioletniej pracy wykładowcy na KUL-u czy pracy pisarskiej. Tymczasem redaktorzy postanowili wypytać go o... wychowanie. Cóż za minimalizm! – pomyślałem w pierwszej chwili, srodze zawiedziony. I tylko wcześniejsze mocne postanowienie przeczytania wszystkich wywiadów powstrzymało mnie od przejścia od razu do następnego rozmówcy.
Charakterystyczne, że pojęcie wychowania od początku nabiera konotacji elitarnych, arystokratycznych. Otrzymać wychowanie – to nie byle co, to drogocenny dar na całe życie. Profesor zajmująco opowiada, jak to z tym było w sferach ziemiańskich, w kręgach inteligencji. Od chlubnych przykładów sprostania wyzwaniom dziejowym z kawaleryjską dezynwolturą przechodzi do polskiej wersji “zdrady klerków”, a potem dalszej erozji i degrengolady.
Jednym z przejawów rysującego się wyraźnego upadku jest zanik dążeń samowychowawczych.
Z tych pesymistycznych diagnoz nietrudno odgadnąć, do czego może doprowadzić ten stan rzeczy w przyszłości.
Tutaj jednak od razu muszę wspomnieć o interesującym zjawisku, które być może jest sygnałem trwalszego trendu, a w każdym razie napawa pewnym optymizmem, mianowicie o powrocie do idei pracy nad sobą. Powrocie tym bardziej zaskakującym, że obserwowanym właśnie w kręgach związanych z biznesem, a konkretnie w prężnym i na wskroś współczesnym nurcie coachingu. Na przykład w najnowszym numerze “Magazynu Coaching” (5/2011) Jacek Rozenek w pewnym momencie mówi, co następuje: “W ten sposób menedżer daje najlepszy możliwy, bo osobisty przykład rozwoju i pracy nad sobą” (s. 86). Problematyce osobistego rozwoju poświęcone są liczne treningi i szkolenia, poradniki z dziedziny literatury motywacyjnej, witryny internetowe, a także społeczności na Facebooku. Praca nad sobą okazuje się niezbędna w działalności ekonomicznej. Tą oto drogą nowe zawody poznają się na wartości starych, sprawdzonych wzorców.
Niezależnie od tego z pewnością dość spora grupa młodych ludzi z “pokolenia JP2” przyjęła za program słynne słowa papieża: “musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”.
Dość wymiernym wskaźnikiem tej fali odrodzenia zainteresowań problematyką działań autopedagogicznych może być liczba i bogactwo treściowe stron internetowych, jakie prezentuje wyszukiwarka Google po wpisaniu hasła “praca nad sobą”.
Na koniec spotkania profesor formułuje swoją listę motywów życia i nadziei.
Pięknie powiedziane. Oby tych przebłysków było jak najwięcej.
Postscriptum (19 listopad 2011 r.). Już po napisaniu i opublikowaniu pierwszej wersji tego wpisu zauważyłem na półkach księgarskich potężne, czterotomowe dzieło Napoleona Hilla Prawa sukcesu według Napoleona Hilla. Oto tytuły składających się na nie woluminów:
Na razie tylko pobieżnie przejrzałem poszczególne tomy. Nie wiem więc na przykład, na czym według autora polega różnica między pracą nad sobą a samodoskonaleniem. Dla mnie te pojęcia są tak bliskoznaczne, że właściwie stanowią jedno. Tak czy owak już z samych tytułów tej imponującej tetralogii widać, jak wielkie znaczenie ma dla tego klasyka literatury motywacyjnej zagadnienie świadomego rozwoju osobistego.
Oczywiście, można snuć podejrzenia, że w tym wypadku celem pracy nad sobą z pewnością nie będzie drogie dawnym inteligentom szczytne poświęcenie dla ojczyzny, narodu czy społeczeństwa, lecz akurat na wskroś interesowny wysiłek na rzecz zwiększenia własnej earning ability. Ale nawet gdyby faktycznie tak było, to w sumie co w tym złego? Czy dowartościowanie tego aspektu nie służy koniec końców ojczyźnie?
Ostatnio prawdziwym przebojem stał się audiobook ojca Fabiana Błaszkiewicza Jestem legendą. Wyrażając jego treść w największym skrócie: Bóg chce, żeby każdy człowiek był legendą, żeby rozpoznał i rozwinął jak najpełniej złożone w nim talenty. W związku z tym stwierdziłem, że właściwie te trzy tomy Rozmów na koniec wieku, które wywiad po wywiadzie tutaj analizuję – to zapisy spotkań z legendami. Każdą z osób zaliczonych do tej plejady można uznać za wzór rozpoznania własnych talentów i zarządzania nimi.
W spotkaniach tych realizują się (zgodnie z przyjętą powyżej konwencją można powiedzieć: stają się legendami) także prowadzący te rozmowy. I dzieje się tak bez względu na moje wybrzydzanie, przypominające trochę grymasy rozkapryszonego malca, któremu obiecano coś słodkiego i faktycznie poczęstowano go pomadką z pysznym nadzieniem, on jednak okazuje rozczarowanie, bo spodziewał się, że dostanie kawał tortu.
Ale też rzeczywiście od każdej z tych urzeczywistnionych legend można by się spodziewać czegoś więcej. Na przykład już choćby po przeczytaniu krótkiego biogramu Jacka Woźniakowskiego chciałoby się dowiedzieć więcej na temat jego walki w AK, pracy w “Tygodniku Powszechnym” w trudnych latach stalinowskich, zakładania Klubów Inteligencji Katolickiej w Krakowie i w Warszawie, kierowania wydawnictwem Znak, kilkudziesięcioletniej pracy wykładowcy na KUL-u czy pracy pisarskiej. Tymczasem redaktorzy postanowili wypytać go o... wychowanie. Cóż za minimalizm! – pomyślałem w pierwszej chwili, srodze zawiedziony. I tylko wcześniejsze mocne postanowienie przeczytania wszystkich wywiadów powstrzymało mnie od przejścia od razu do następnego rozmówcy.
Charakterystyczne, że pojęcie wychowania od początku nabiera konotacji elitarnych, arystokratycznych. Otrzymać wychowanie – to nie byle co, to drogocenny dar na całe życie. Profesor zajmująco opowiada, jak to z tym było w sferach ziemiańskich, w kręgach inteligencji. Od chlubnych przykładów sprostania wyzwaniom dziejowym z kawaleryjską dezynwolturą przechodzi do polskiej wersji “zdrady klerków”, a potem dalszej erozji i degrengolady.
“Teraz inteligencja powoli ustępuje pola takim zawodom, o których istnieniu nikomu się przedtem nie śniło. Klasycznym, nowym typem jest biznesmen. Pytanie tylko, czy ten biznesmen stwarza nowy kodeks zachowania się, nowy obyczaj?
Podejrzewam, że dzisiejszy biznesmen ogląda amerykańskie filmy i może coś tam czyta. W rezultacie jego modele są bardzo mieszane, dosyć kundlowate.” (Rozmowy..., op. cit., t. I, s. 51).
Jednym z przejawów rysującego się wyraźnego upadku jest zanik dążeń samowychowawczych.
“To się nazywało praca nad charakterem. Idea pracy nad sobą, która zawierała pewną ascezę, była bardzo mocno zakorzeniona w wychowaniu. Najprzód ta praca nad sobą polegała na tym, że inni w niej pomagali, a potem trzeba było ją samemu kontynuować.
Praca nad sobą to jest pojęcie tak anachroniczne dzisiaj i tak staroświeckie, że nie bardzo widzę, aby obecnie odgrywało w pedagogice jakąś rolę.
Nie wiem, czym zostało zastąpione, ale boję się, że w wychowaniu dzisiejszym została po tym dziura” (42).
Z tych pesymistycznych diagnoz nietrudno odgadnąć, do czego może doprowadzić ten stan rzeczy w przyszłości.
Tutaj jednak od razu muszę wspomnieć o interesującym zjawisku, które być może jest sygnałem trwalszego trendu, a w każdym razie napawa pewnym optymizmem, mianowicie o powrocie do idei pracy nad sobą. Powrocie tym bardziej zaskakującym, że obserwowanym właśnie w kręgach związanych z biznesem, a konkretnie w prężnym i na wskroś współczesnym nurcie coachingu. Na przykład w najnowszym numerze “Magazynu Coaching” (5/2011) Jacek Rozenek w pewnym momencie mówi, co następuje: “W ten sposób menedżer daje najlepszy możliwy, bo osobisty przykład rozwoju i pracy nad sobą” (s. 86). Problematyce osobistego rozwoju poświęcone są liczne treningi i szkolenia, poradniki z dziedziny literatury motywacyjnej, witryny internetowe, a także społeczności na Facebooku. Praca nad sobą okazuje się niezbędna w działalności ekonomicznej. Tą oto drogą nowe zawody poznają się na wartości starych, sprawdzonych wzorców.
Niezależnie od tego z pewnością dość spora grupa młodych ludzi z “pokolenia JP2” przyjęła za program słynne słowa papieża: “musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”.
Dość wymiernym wskaźnikiem tej fali odrodzenia zainteresowań problematyką działań autopedagogicznych może być liczba i bogactwo treściowe stron internetowych, jakie prezentuje wyszukiwarka Google po wpisaniu hasła “praca nad sobą”.
Na koniec spotkania profesor formułuje swoją listę motywów życia i nadziei.
“Myślę, że nadzieja leży w poszczególnych ludziach. Poczynając od najmłodszych, u których nieraz widzi się, że potrafią naprawdę bezinteresownie zmierzać ku czemuś i próbować realizować wartości, a kończąc na bardzo wybitnych myślicielach. Poczucie, że można zaufać czyjemuś myśleniu, które jest oderwane od bezpośredniego interesu, które rzeczywiście stara się dotrzeć do jądra gęstwiny, do jądra rzeczywistości, nie pozwala obumrzeć nadziei.
Uważam, że świat jest dosyć okropny, ale od utonięcia w okropności ratują go bez przerwy wspaniałe przebłyski. Głęboko wierzę Norwidowi, który mówi, że wszystko przewieje, ale dwie rzeczy zostaną – poezja i dobroć” (52n).
Pięknie powiedziane. Oby tych przebłysków było jak najwięcej.
Postscriptum (19 listopad 2011 r.). Już po napisaniu i opublikowaniu pierwszej wersji tego wpisu zauważyłem na półkach księgarskich potężne, czterotomowe dzieło Napoleona Hilla Prawa sukcesu według Napoleona Hilla. Oto tytuły składających się na nie woluminów:
Na razie tylko pobieżnie przejrzałem poszczególne tomy. Nie wiem więc na przykład, na czym według autora polega różnica między pracą nad sobą a samodoskonaleniem. Dla mnie te pojęcia są tak bliskoznaczne, że właściwie stanowią jedno. Tak czy owak już z samych tytułów tej imponującej tetralogii widać, jak wielkie znaczenie ma dla tego klasyka literatury motywacyjnej zagadnienie świadomego rozwoju osobistego.
Oczywiście, można snuć podejrzenia, że w tym wypadku celem pracy nad sobą z pewnością nie będzie drogie dawnym inteligentom szczytne poświęcenie dla ojczyzny, narodu czy społeczeństwa, lecz akurat na wskroś interesowny wysiłek na rzecz zwiększenia własnej earning ability. Ale nawet gdyby faktycznie tak było, to w sumie co w tym złego? Czy dowartościowanie tego aspektu nie służy koniec końców ojczyźnie?
Etykiety:
biznes,
Błaszkiewicz,
charakter,
coaching,
dobro,
edukacja,
Hill,
Jan Paweł II,
nadzieja,
Norwid,
obyczaj,
pedagogika,
poezja,
rozwój osobisty,
samodoskonalenie,
sukces,
talent,
wychowanie
piątek, 16 grudnia 2011
Nowa jakość antropologiczna: homo assisiensis
Wśród tekstów poświęconych “polskiemu Asyżowi” moją uwagę jakoś szczególniej przyciągnął artykuł ojca Jacka Prusaka SJ Dialog lepszy niż krucjaty. Trudno o lepszą odpowiedź dla “tych, którzy boją się ducha Asyżu w polskim Kościele”. Trudno lepiej uzasadnić sens wspomnianego wydarzenia i usunąć narosłe wokół niego obawy czy małoduszne podejrzenia, posądzenia i oskarżenia. Ci zaś, których mimo to nie przekona głos jezuity opublikowany w “Tygodniku Powszechnym”, zawsze mogą sięgnąć po kapitalne przemówienie Benedykta XVI w Asyżu.
Przypomnijmy: 24 listopada b.r. odbyło się w Krakowie międzyreligijne spotkanie pod patronatem ks. kard. Stanisława Dziwisza, m.in. z udziałem ks. bp. Grzegorza Rysia. Jego pierwowzorem był Dzień Refleksji, Dialogu i Modlitwy o Pokój i Sprawiedliwość na Świecie w Asyżu, zorganizowany przez Ojca Świętego Benedykta XVI 27 października b.r. w 25. rocznicę pierwszego takiego spotkania przywódców religijnych, Światowego Dnia Modlitwy o Pokój, zwołanego 27 października 1986 r. przez bł. Jana Pawła II.
Od tegorocznego rocznicowego spotkania w Asyżu oraz jego “lokalnej”, polskiej repliki upłynęło już sporo czasu. Czy zatem pisanie o nich na blogu nie jest mocno spóźnione? Cóż to za dziwny pomysł, pisać komentarze do newsów prasowych sprzed miesiąca czy nawet dwóch.
Rzeczywiście, byłby to nonsens. Nie zależy mi jednak na komentowaniu newsów. Chyba tylko tych dotyczących wydarzeń, które pozostawiają głębszy ślad w otaczającej nas rzeczywistości. O których pamięta się dłużej. Które wyznaczają trendy.
A właśnie oba spotkania w Asyżu, tamto sprzed ćwierci wieku i to tegoroczne, a także to krakowskie – wyznaczają trend. Taką, można już chyba śmiało powiedzieć, dość trwałą tendencję dziejową. Nie tendencję samoczynną i automatyczną, lecz świadomą, intencjonalną. Tendencję tę ciekawie określił już dość dawno temu kardynał Roger Etchegaray, mówiąc entuzjastycznie, że oto na naszych oczach rodzi się nowy typ człowieka: homo assisiensis.
Wpisałem to określenie do okienka Google. Otrzymałem trzy (!) wyniki, trzy teksty: jeden francuski, jeden szwedzki i jeden chorwacki. Ilość rezultatów wyszukiwania daje wyobrażenie o tym, jakim unikatem jest termin ukuty przez francuskiego dostojnika. I jak nikły niestety znajduje jak dotąd odzew.
Pominąłem drugi i trzeci tekst z uwagi na kompletną nieznajomość obu języków, skupiłem natomiast uwagę na tekście francuskim Religions : l’oxygène du dialogue ("Religie: tlen dialogu"), który ukazał się w periodyku “La Vie”.
Jego autor, Jean Paul Guetny, pisze o wspomnianych “narodzinach” następująco:
“Drugim wielkim wydarzeniem międzyreligijnym tego stulecia było niewątpliwie spotkanie w Asyżu 27 października 1986 r. Na zaproszenie Jana Pawła II ponad 130 przedstawicieli różnych rodzin duchowych, w jednej trzeciej niechrześcijańskich, zgromadziło się w mieście świętego Franciszka na dzień postu, milczenia, modlitwy i medytacji. W wielu miejscach na świecie umilkła broń. A pół miliarda ludzi śledziło w telewizji te obrazy proste i barwne, naprawdę zdumiewające, prawdziwe “zajęcia praktyczne”, jak to ujął pewien katolicki teolog, ojciec Claude Geffré. Zgromadzeni w imię “tej rzeczywistości, która nas przekracza”, zgodnie z wyrażeniem Jana Pawła II, ci przywódcy religijni – a nie jacyś tam wolni strzelcy – z pokorą oddali się w służbę pokoju na świecie. Narodził się “homo assisiensis”, by powtórzyć formułę kardynała Rogera Etchegaray. Przekroczony został religijny jaskiniowiec”.
W ostatnim zdaniu przytoczonego cytatu Jean Paul Guetny wyraźnie nadaje formule homo assisiensis sens ewolucyjny. Mielibyśmy więc do czynienia z zupełnie nową jakością antropologiczną, jakby z zupełnie nowym tworem ewolucji. Aczkolwiek w historii każdej wielkiej religii autor wskazuje prekursorów postawy wzajemnej życzliwości. Na przykład po stronie katolickiej wymienia Rajmunda Lullusa, Mikołaja z Kuzy i Bartłomieja de Las Casas.
Co takiego jest cechą wyróżniającą tego homo assisiensis? Co odróżnia go od jego bezpośredniego poprzednika, to znaczy tamtego (najdosłowniej) “człowieka z religijnych jaskiń” (l’homme des cavernes religieuses), czyli jak rozumiem: dotychczasowego, chciałoby się powiedzieć: archaicznego już homo religiosus?
Guetny zauważa, że w dzisiejszym świecie “kiedy mówi się o religiach, czyni się to często w sposób negatywny. Przedstawia się ich członków jako nietolerancyjnych, a nawet fanatycznych i skłonnych do przemocy; ukazują się oni jako ludzie niezgody (dosłownie: “jako kobiety i mężczyźni niezgody”, des femmes et des hommes de discorde; uw. tłum. – A.Z.). Taki sposób postrzegania, choć często usprawiedliwiony, nie wystarcza jednak do pełnego opisu rzeczywistości”. Zatem homo assisiensis byłby przeciwieństwem człowieka z tamtego pierwotnego stadium, przynajmniej w tej mierze, w jakiej usprawiedliwione są wspomniane przed chwilą zarzuty. Jego podstawową cechą byłoby dążenie do wzajemnego szacunku, zrozumienia i pokojowego współistnienia, dzięki czemu wierzący różnych denominacji religijnych mogliby wnosić pełniejszy wkład w rozwój ludzkości. Dawny, “jaskiniowy” homo religiosus aż nazbyt często rozumiał religię w sposób, który prowadził do rujnujących konfliktów i wojen. Homo assisiensis oznaczałby zerwanie z tą przykrą przypadłością i tą niechlubną tradycją.
Czy Jean Paul Guetny, dając wyraz swej niechęci wobec wszelkich religijnych integryzmów, nie rozwija jednak zbyt śmiało sformułowania Rogera Etchegaray? A może to ja, próbując tutaj wniknąć głębiej w sens jego rozważań, trochę za bardzo je wyostrzam i radykalizuję?
Tak czy inaczej, patrząc w perspektywie ontogenetycznej, czyli w perspektywie rozwoju jednostki, 25 lat to już nie jest wiek niemowlęcy. Jednak patrząc w perspektywie filogenetycznej, czyli w perspektywie rozwoju gatunku, nie można jeszcze nawet mówić o “raczkowaniu”. Jaka przyszłość czeka sympatycznego, na razie jeszcze niepozornego “noworodka”?
czwartek, 15 grudnia 2011
Biznes a etyka
Dopiero niedawno "polubiłem" na Facebooku stronę religia.tv, a nie odbieram niestety tego ciekawego kanału telewizyjnego. Dlatego natrafiłem na tę interesującą serię programów dopiero na jej koniec. Ale przynajmniej zdążyłem.
Ostatni odcinek był na tyle ciekawy (pełne uznanie dla prowadzącego, ks. red. Kazimierza Sowy), że postanowiłem zapoznać się stopniowo ze wszystkimi poprzednimi.
Trzeba korzystać z zalet internetowych archiwów TV. Kiedyś, gdy zorientowałem się, że przegapiłem jakiś atrakcyjny program, pozostawało jedynie przykre poczucie żalu. Koniec, przepadło i już się nie powtórzy. Obecnie – nic straconego. Tym bardziej że poruszane tu sprawy nie należą do tych, które dezaktualizują się już po paru dniach czy tygodniach.
Na razie skompletowałem linki. Obejrzenie wszystkich odcinków zajmie trochę czasu. Bądź co bądź, to kilka godzin oglądania.
Już po obejrzeniu ostatniej części przypuszczam, że jest to cykl niezbędny zarówno dla praktyków biznesu, jak i dla teoretyków, pragnących zrozumieć człowieka jako istotę ekonomiczną (homo oeconomicus). Zagadnienie “etyka w biznesie” to także zagadnienie “etyka a ekonomia”, “etyka a liberalizm ekonomiczny”, “etyka a kapitalizm”. Cenne jest tu również to, że zagadnienia te, sądząc po tytułach, są rozpatrywane w ścisłym związku z zasadami chrześcijaństwa. Z góry można się więc domyślać, że nie ma zgody na radykalny rozdział między sferą etyki a sferą działalności ekonomicznej; na pogląd, że tam, gdzie zaczyna się biznes, kończy się etyka, abdykując na rzecz “praw” dżungli, i że wobec tego aktywny ekonomicznie człowiek wierzący skazany jest na życie w swoistej schizofrenii: z jednej strony szlachetne ideały, a z drugiej – brutalna praktyka ekonomiczna.
Ostatni odcinek był na tyle ciekawy (pełne uznanie dla prowadzącego, ks. red. Kazimierza Sowy), że postanowiłem zapoznać się stopniowo ze wszystkimi poprzednimi.
Trzeba korzystać z zalet internetowych archiwów TV. Kiedyś, gdy zorientowałem się, że przegapiłem jakiś atrakcyjny program, pozostawało jedynie przykre poczucie żalu. Koniec, przepadło i już się nie powtórzy. Obecnie – nic straconego. Tym bardziej że poruszane tu sprawy nie należą do tych, które dezaktualizują się już po paru dniach czy tygodniach.
Na razie skompletowałem linki. Obejrzenie wszystkich odcinków zajmie trochę czasu. Bądź co bądź, to kilka godzin oglądania.
- Etyka a prawo
- Etyka a giełda
- Etyczny biznes w firmie. Wyzwania etyczne przedsiębiorstw
- Etyczny biznes w firmie. Kodeksy etyczne w firmach
- Etyka w instytucjach finansowych / bankach
- Przeklęty pieniądz
- Etyczne inwestowanie, czyli fundusze etyczne
- Etyka w biznesie a nauczanie Jana Pawła II
- Etyka w biznesie a wielkie religie
- Etyka w biznesie a wyzwania europejskich i światowych rynków. Debata
Już po obejrzeniu ostatniej części przypuszczam, że jest to cykl niezbędny zarówno dla praktyków biznesu, jak i dla teoretyków, pragnących zrozumieć człowieka jako istotę ekonomiczną (homo oeconomicus). Zagadnienie “etyka w biznesie” to także zagadnienie “etyka a ekonomia”, “etyka a liberalizm ekonomiczny”, “etyka a kapitalizm”. Cenne jest tu również to, że zagadnienia te, sądząc po tytułach, są rozpatrywane w ścisłym związku z zasadami chrześcijaństwa. Z góry można się więc domyślać, że nie ma zgody na radykalny rozdział między sferą etyki a sferą działalności ekonomicznej; na pogląd, że tam, gdzie zaczyna się biznes, kończy się etyka, abdykując na rzecz “praw” dżungli, i że wobec tego aktywny ekonomicznie człowiek wierzący skazany jest na życie w swoistej schizofrenii: z jednej strony szlachetne ideały, a z drugiej – brutalna praktyka ekonomiczna.
wtorek, 13 grudnia 2011
Qubein prawie nieznany
Kim właściwie jest Nido R. Qubein? Kolejnym ucieleśnieniem “amerykańskiego snu”? Postanowiłem zdobyć w Internecie garść trochę bardziej szczegółowych informacji o nim. Wyszukiwarka Google wysypała mi na jego temat istne zatrzęsienie różnych materiałów, zarówno tekstowych, jak i wideo. Niestety, miażdżąca większość z nich jest w języku angielskim. Ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że w Polsce Qubein jest postacią raczej mało znaną.
Wśród materiałów polskich znalazłem jedną w miarę obszerną charakterystykę książki Droga do sukcesu. Oprócz niej natrafiłem jeszcze na sześć krótkich opisów (opis1, opis2, opis3, opis4, opis5, opis6), na ogół powtarzających tę samą treść, niekiedy po prostu przepisaną z okładki książki.
Znalazłem także krótkie opisy drugiej wydanej w Polsce książki Qubeina Jak być przekonującym (opis1, opis2).
Dowiedziałem się ponadto, że można po polsku przeczytać jego wstęp do książki Claude M. Bristol Uwierz w siebie. Poznaj swoją moc.
W serwisie Blip zamieszczono ciekawą myśl Qubeina.
Na pewnym forum pojawił się też interesujący wpis na temat jego tekstu The Pain of Changing Yourself. Post zawiera parę podstawowych danych biograficznych.
Kto chce dowiedzieć się więcej o życiu tej znanej w Stanach postaci, może skorzystać z obszerniejszej biografii (ale już po angielsku).
I to by było chyba wszystko. Przynajmniej jak na te pierwsze pięćset stron wyrzuconych przez Google (więcej już mi się nie chciało przeglądać). Reszta to prawie wyłącznie materiały angielskie. Wśród nich chętnie bym obejrzał np. film pod intrygującym tytułem Why Immigrants Become Millionaires. Jednak z moją znajomością angielskiego nie odniósłbym większego pożytku z opowieści niezwykłego imigranta.
Aha, wśród innych linków zauważyłem także odsyłacz do mojego poprzedniego postu nt. fragmentu książki Qubeina. To pierwszy odsyłacz do tego bloga znaleziony w Google. Wprawdzie spozycjonowany na 380. miejscu i w dodatku z błędem (dlaczego “piki” zamiast “piłki”?), ale i tak daje powód do radości. Mała rzecz, a cieszy.
Wśród materiałów polskich znalazłem jedną w miarę obszerną charakterystykę książki Droga do sukcesu. Oprócz niej natrafiłem jeszcze na sześć krótkich opisów (opis1, opis2, opis3, opis4, opis5, opis6), na ogół powtarzających tę samą treść, niekiedy po prostu przepisaną z okładki książki.
Znalazłem także krótkie opisy drugiej wydanej w Polsce książki Qubeina Jak być przekonującym (opis1, opis2).
Dowiedziałem się ponadto, że można po polsku przeczytać jego wstęp do książki Claude M. Bristol Uwierz w siebie. Poznaj swoją moc.
W serwisie Blip zamieszczono ciekawą myśl Qubeina.
Na pewnym forum pojawił się też interesujący wpis na temat jego tekstu The Pain of Changing Yourself. Post zawiera parę podstawowych danych biograficznych.
Kto chce dowiedzieć się więcej o życiu tej znanej w Stanach postaci, może skorzystać z obszerniejszej biografii (ale już po angielsku).
I to by było chyba wszystko. Przynajmniej jak na te pierwsze pięćset stron wyrzuconych przez Google (więcej już mi się nie chciało przeglądać). Reszta to prawie wyłącznie materiały angielskie. Wśród nich chętnie bym obejrzał np. film pod intrygującym tytułem Why Immigrants Become Millionaires. Jednak z moją znajomością angielskiego nie odniósłbym większego pożytku z opowieści niezwykłego imigranta.
Aha, wśród innych linków zauważyłem także odsyłacz do mojego poprzedniego postu nt. fragmentu książki Qubeina. To pierwszy odsyłacz do tego bloga znaleziony w Google. Wprawdzie spozycjonowany na 380. miejscu i w dodatku z błędem (dlaczego “piki” zamiast “piłki”?), ale i tak daje powód do radości. Mała rzecz, a cieszy.
poniedziałek, 12 grudnia 2011
Piłki od życia
Kiedy w przedostatnim wpisie porównałem postawę człowieka spodziewającego się nadchodzących pozytywnych zmian w jego życiu do postawy tenisisty czekającego na serw przeciwnika, zrodziło się we mnie dziwne wrażenie déjà vu, a raczej déjà lu. “Gdzieś już coś takiego czytałem”.
Przez kilka dni próbowałem sobie przypomnieć, gdzie ewentualnie mogło się pojawić takie porównanie. Mozolnie rekonstruowałem w pamięci skomplikowane struktury mojej aktywności czytelniczej w ostatnich tygodniach i miesiącach.
Wreszcie sięgnąłem po tę właściwą, jak się wkrótce okazało, książkę, którą jakieś pół roku temu ponownie przeczytałem po paru latach: Nido R. Qubein, Droga do sukcesu (tłum. Hanna Wrzosek, Amber, Warszawa 1998) Zacząłem ją kartkować i już po kilkudziesięciu stronach znalazłem odpowiedni fragment, od razu rzucający się w oczy, bo wyraźnie zaznaczony żółtym markerem: “życie ciągle rzuca do ciebie piłki” (s. 59).
Przeczytałem obszerniejszy fragment, w który wprawione zostało to piękne, zwięzłe zdanie. Wtedy zauważyłem, że autor czerpie swą metaforę z innej dyscypliny sportowej: z rozgrywek baseballowych.
“Wyobraź sobie, że grasz w baseball, trzymasz pałkę i czekasz właśnie na następny rzut. Pomyśl, że piłka to symbol twojego życia, a tor jej ruchu – upływ czasu. Od chwili kiedy piłka wyleci z rąk miotacza, aż do chwili, gdy dotrze do miejsca, w którym stoisz, nie masz nad nią kontroli. Jest jakby w przyszłości, poza twoją kontrolą. Przyszłość staje się teraźniejszością w chwili, gdy piłka mija linię bazy. Możesz ją odbić, albo przepuścić. Ale jeśli piłka dotknie kija, albo wpadnie do rękawicy łapacza – znów tracisz nad nią kontrolę. Jest już w przeszłości. Możesz ją wybić w trybuny, nie trafić w nią; możesz zostać wyautowany, albo przejść spacerkiem do bazy. Ale jedyny moment, kiedy masz wpływ na to, co się dzieje, to krótka chwila, gdy piłka pozostaje w obrębie bazy” (s. 59).
Najprawdopodobniej więc to tutaj tkwi źródło porównania, które przyszło mi na myśl po lekturze fragmentu z Joego Vitale.
Musiało być tak: metafora Qubeina zwróciła moją uwagę i wywarła na mnie wrażenie (zaznaczyłem ją), następnie zeszła poniżej progu świadomości (zapomniałem o niej) i wreszcie nagle w czasie refleksji nad tekstem Joego Vitale wyszła z mroku niepamięci na oświetloną scenę, jakkolwiek już w innym kostiumie: w stroju do tenisa.
Można rzec, podświadomość ją sobie twórczo przetworzyła. Dlaczego? Wyjaśnienie jest proste: nigdy nie mogłem zrozumieć zasad gry w baseball. A czy w ogóle przeciętny rodak je rozumie? Mogliśmy obejrzeć w życiu dziesiątki filmów amerykańskich zawierających krótsze lub dłuższe sceny z gry w baseball. Ale czy ktoś potrafiłby na ich podstawie dokładnie wyjaśnić jej zasady? Przedstawić sens całego tego – dla mnie po dziś dzień dość chaotycznego – biegania, rzucania, łapania i odbijania?
Trudno się więc dziwić, że baseball potajemnie przemienił mi się w bardziej klarowny tenis.
Tak czy owak, w sumie to Joe Vitale, nad którym wtedy rozmyślałem, wydobył mi z mroków podświadomości i na nowo we mnie ożywił metaforę piłek. Lecz z drugiej strony to Nido Qubein zasiał mi wpierw w umyśle to porównanie, uwrażliwił na tę sprawę i przygotował grunt dla bardziej wnikliwego odbioru tekstu Joego Vitale.
Uwielbiam takie interferencje lektur.
Bez względu na możliwe różnice, obu autorom w gruncie rzeczy chodzi o ten sam cel: przygotować się psychicznie, “by doskonale odbić doskonałą piłkę” (Droga do sukcesu, s. 60). Qubein zaleca, by być otwartym na zmiany, traktować zmianę jako wyzwanie, a nie zagrożenie, widzieć w niej siłę twórczą, a nie niszczącą (ibid., s. 60). I podobnie Vitale zachęca, by traktować zmienność rzeczywistości jako źródło szans, korzystnych okazji – słowem: jako cudowny dar od życia.
sobota, 10 grudnia 2011
Hipnotyczne "tykanie"
Muszę przyznać, że zakończenie ostatniego wpisu zaskoczyło nawet mnie jako jego autora. Nie było go w pierwotnym planie, a zrodziło się spontanicznie w trakcie pisania, dosłownie w ostatniej chwili.
Kto wie, jeszcze trochę popracuję i może zacznę pisać hipnotyczne poradniki motywacyjne. Na dobry początek zauważam, że opanowuję ten charakterystyczny sposób zwracania się do czytelnika w drugiej osobie liczby pojedynczej. (Do czytelnika – czyli do Ciebie). A skoro stosują go wytrawni amerykańscy marketingowcy, to z całą pewnością ma on bardzo realny sens i warto go sobie przyswoić. Bo w sumie mnie również jakoś automatycznie robi się miło, gdy jakiś autor piszący w Sieci (może właśnie Ty?) zwraca się do mnie w tej konwencji.
Nawiasem mówiąc, skąd wspomniani amerykańscy guru marketingu, tacy jak Joe Vitale, się tego nauczyli? Jak na to wpadli? Skąd zaczerpnęli wzory? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym uporczywiej przychodzi mi do głowy jedna myśl: z Biblii. Przecież to w niej właśnie możemy wyczytać cały szereg przykładów, kiedy to ktoś pogrążony – zdawałoby się, już na zawsze – w smutku, przygnębieniu i marazmie, nagle słyszy skierowane wprost do niego szokujące wezwanie po imieniu, połączone z oznajmieniem jakiejś niezwykłej wieści, dobrej nowiny. (Ot, choćby na przykład Sara czy Zacheusz). I nagle spostrzega otwierającą się przed nim nową rzeczywistość, fascynującą nową perspektywę wypełnioną sensem i życiem.
Czy to nie takie właśnie kody kulturowe, zakodowane gdzieś głęboko w duszach zarówno nadawców, jak i odbiorców, są warunkiem możliwości takich hipnotycznych komunikatów i ich “zabójczej skuteczności”? Może się mylę, niemniej jednak dostrzegam tu pewne podobieństwa. Przy najbliższej okazji postaram się zasięgnąć opinii biblistów.
A tymczasem muszę jeszcze popracować trochę nad wizualną stroną tego blogowego przedsięwzięcia, tak by wszystko w nim było “gładziutkie”. W każdym razie żeby zredukować do minimum to dojmujące uczucie dyskomfortu w stworzonym przeze mnie wehikule; stworzonym dla mnie i oczywiście dla Ciebie. Bo wciąż coś w nim uwiera, niepokoi i razi. A chciałbym, żeby był wygodny, lekki i zwiewny jak latający dywan.
Rezultatem moich ostatnich starań w tym kierunku są głównie zmiany wyglądu pojedynczego postu. Z żalem pożegnałem się z drogą mi początkowo koncepcją, aby ich seria przypominała leśno-górską drogę. Także zastosowanie cieniutkiego, ale dość wyraźnego obramowania zmniejsza wrażenie napierającej z obu stron bujnej leśno-górskiej dziczy i tonuje survivalowe skojarzenia, wprowadza natomiast więcej nawiązań do cywilizacyjnych ram, rygorów i ograniczeń. W sumie jednak dzięki tym zabiegom kosmetycznym blog chyba zyskał na przejrzystości.
Trochę się tylko zacząłem obawiać, że w wyniku tych modyfikacji i tej ewolucji pojedynczy post w końcu zacznie przypominać wysmakowaną porcję lodów z bitą śmietanką, posypanych czekoladowymi wiórkami i leśnymi owocami. Choć w sumie byłoby soczyście i pysznie. A tego Tobie i sobie najserdeczniej życzę.
Kto wie, jeszcze trochę popracuję i może zacznę pisać hipnotyczne poradniki motywacyjne. Na dobry początek zauważam, że opanowuję ten charakterystyczny sposób zwracania się do czytelnika w drugiej osobie liczby pojedynczej. (Do czytelnika – czyli do Ciebie). A skoro stosują go wytrawni amerykańscy marketingowcy, to z całą pewnością ma on bardzo realny sens i warto go sobie przyswoić. Bo w sumie mnie również jakoś automatycznie robi się miło, gdy jakiś autor piszący w Sieci (może właśnie Ty?) zwraca się do mnie w tej konwencji.
Nawiasem mówiąc, skąd wspomniani amerykańscy guru marketingu, tacy jak Joe Vitale, się tego nauczyli? Jak na to wpadli? Skąd zaczerpnęli wzory? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym uporczywiej przychodzi mi do głowy jedna myśl: z Biblii. Przecież to w niej właśnie możemy wyczytać cały szereg przykładów, kiedy to ktoś pogrążony – zdawałoby się, już na zawsze – w smutku, przygnębieniu i marazmie, nagle słyszy skierowane wprost do niego szokujące wezwanie po imieniu, połączone z oznajmieniem jakiejś niezwykłej wieści, dobrej nowiny. (Ot, choćby na przykład Sara czy Zacheusz). I nagle spostrzega otwierającą się przed nim nową rzeczywistość, fascynującą nową perspektywę wypełnioną sensem i życiem.
Czy to nie takie właśnie kody kulturowe, zakodowane gdzieś głęboko w duszach zarówno nadawców, jak i odbiorców, są warunkiem możliwości takich hipnotycznych komunikatów i ich “zabójczej skuteczności”? Może się mylę, niemniej jednak dostrzegam tu pewne podobieństwa. Przy najbliższej okazji postaram się zasięgnąć opinii biblistów.
A tymczasem muszę jeszcze popracować trochę nad wizualną stroną tego blogowego przedsięwzięcia, tak by wszystko w nim było “gładziutkie”. W każdym razie żeby zredukować do minimum to dojmujące uczucie dyskomfortu w stworzonym przeze mnie wehikule; stworzonym dla mnie i oczywiście dla Ciebie. Bo wciąż coś w nim uwiera, niepokoi i razi. A chciałbym, żeby był wygodny, lekki i zwiewny jak latający dywan.
Rezultatem moich ostatnich starań w tym kierunku są głównie zmiany wyglądu pojedynczego postu. Z żalem pożegnałem się z drogą mi początkowo koncepcją, aby ich seria przypominała leśno-górską drogę. Także zastosowanie cieniutkiego, ale dość wyraźnego obramowania zmniejsza wrażenie napierającej z obu stron bujnej leśno-górskiej dziczy i tonuje survivalowe skojarzenia, wprowadza natomiast więcej nawiązań do cywilizacyjnych ram, rygorów i ograniczeń. W sumie jednak dzięki tym zabiegom kosmetycznym blog chyba zyskał na przejrzystości.
Trochę się tylko zacząłem obawiać, że w wyniku tych modyfikacji i tej ewolucji pojedynczy post w końcu zacznie przypominać wysmakowaną porcję lodów z bitą śmietanką, posypanych czekoladowymi wiórkami i leśnymi owocami. Choć w sumie byłoby soczyście i pysznie. A tego Tobie i sobie najserdeczniej życzę.
wtorek, 6 grudnia 2011
Pokonać zwątpienie
Zastanawiam się, jak to się stało, że do mojego poprzedniego wpisu wsączył się żartobliwy ton, a nawet nutka lekkiej ironii. W sumie był to efekt niezamierzony, niemniej jednak wynikł chyba z jakiejś głębszej przyczyny: z mojego zaskoczenia i przede wszystkim NIEDOWIERZANIA.
Po prostu przyzwyczaiłem się myśleć, że cuda są ogromną rzadkością. Poza Biblią można je znaleźć jedynie w kręgu działania świętych. Skąd więc Joe Vitale czerpie odwagę mówienia o nich tak, jakby mogły być czymś zwyczajnym i powszednim, jakby mogły się przydarzyć każdemu, kto ich zapragnie?
Sam zdecydowanie odciął się od magii. Trudno też posądzić go o szarlatanerię. Gdy się dowiedziałem, że w pewnym okresie życia ten słynny dziś na cały świat inspirator “doświadczył losu bezdomnego”, nabrałem do niego większego szacunku, niż gdybym się dowiedział, że ukończył renomowaną uczelnię. Przytoczone słowa o cudach wypowiada poważny i rozsądny człowiek. Dlaczego więc przyjąłem je ze wspomnianym wyżej, odruchowym niedowierzaniem?
Jeszcze nie zdążyłem się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na mnie fraza Joego Vitale, a już nazajutrz, czyli wczoraj, natknąłem się na kolejny, również skierowany jakby do mnie osobiście, brzmiący jak obietnica, niezwykły tekst: To będzie najlepszy rok w twoim życiu.
Przerzuciwszy parę kartek noszącej taki właśnie tytuł książki Debbie Ford znalazłem w niej słowo jeszcze mocniejsze od mojego “niedowierzania”, wskazujące na coś może jeszcze bardziej zasadniczego, słowo ZWĄTPIENIE. Autorka widzi w nim jedną z najważniejszych przeszkód blokujących człowiekowi drogę do pomyślności. W dodatku przeszkodę tym groźniejszą, że niedostrzegalną.
Zwątpienie jest potężną siłą, która niepostrzeżenie “okrada nas z energii i wysysa nasz potencjał” (s. 60). Źródłem zwątpienia jest przeszłość: “zadawnione zgryzoty, urazy i żale” (loc. cit.), które bezsensownie taszczymy ze sobą przez życie niczym “stertę starych gazet” (ibid.; cytaty przytaczam z pamięci, więc może trochę niedokładnie).
Nie wiem, co Debbie Ford pomyślałaby o zaleceniu Joego Vitale. Oboje autorzy są dla mnie względnie nowym odkryciem, co nakazuje ostrożność w sądach. Sądzę jednak, że przynajmniej w jednym ważnym punkcie obojgu w równej mierze zależy na przezwyciężeniu tego samego nastawienia umysłu: swoistego stanu braku pragnień, spowodowanego głęboko zakorzenionym przeświadczeniem, że wszelkie pragnienia są daremne i bezcelowe, gdyż i tak się nie spełnią. Na pokonaniu takiego praktycznego sceptycyzmu, fatalistycznej rezygnacji, postawy, która nie pozwala spodziewać się czegokolwiek dobrego, jakichkolwiek pomyślnych wydarzeń. A tym bardziej cudów, o których mówi Vitale.
Po lekturze fragmentu książki Debbie Ford we frazie Joego Vitale podkreśliłbym dziś jej pierwszą część: “spodziewaj się”. To coś więcej niż wyrażona w formie negatywnej rada poety: “nie porzucaj nadzieje”. W słowach “spodziewaj się” jest wezwanie do maksymalnego napięcia wyczekującej uwagi, jak u tenisisty obserwującego ruchy serwującego przeciwnika.
A więc do dzieła. Oczyść przedpole, pokonaj zwątpienie, zamknij definitywnie nierozwiązane sprawy z przeszłości, wyrzuć na śmietnik “stare gazety”, zrób miejsce dla nadchodzącej nowości, fascynującej zmiany – i “spodziewaj się cudów”.
Po prostu przyzwyczaiłem się myśleć, że cuda są ogromną rzadkością. Poza Biblią można je znaleźć jedynie w kręgu działania świętych. Skąd więc Joe Vitale czerpie odwagę mówienia o nich tak, jakby mogły być czymś zwyczajnym i powszednim, jakby mogły się przydarzyć każdemu, kto ich zapragnie?
Sam zdecydowanie odciął się od magii. Trudno też posądzić go o szarlatanerię. Gdy się dowiedziałem, że w pewnym okresie życia ten słynny dziś na cały świat inspirator “doświadczył losu bezdomnego”, nabrałem do niego większego szacunku, niż gdybym się dowiedział, że ukończył renomowaną uczelnię. Przytoczone słowa o cudach wypowiada poważny i rozsądny człowiek. Dlaczego więc przyjąłem je ze wspomnianym wyżej, odruchowym niedowierzaniem?
Jeszcze nie zdążyłem się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na mnie fraza Joego Vitale, a już nazajutrz, czyli wczoraj, natknąłem się na kolejny, również skierowany jakby do mnie osobiście, brzmiący jak obietnica, niezwykły tekst: To będzie najlepszy rok w twoim życiu.
Przerzuciwszy parę kartek noszącej taki właśnie tytuł książki Debbie Ford znalazłem w niej słowo jeszcze mocniejsze od mojego “niedowierzania”, wskazujące na coś może jeszcze bardziej zasadniczego, słowo ZWĄTPIENIE. Autorka widzi w nim jedną z najważniejszych przeszkód blokujących człowiekowi drogę do pomyślności. W dodatku przeszkodę tym groźniejszą, że niedostrzegalną.
“Na ogół nie zdajemy sobie sprawy z siły zwątpienia, które tkwi pod powierzchnią świadomości” (s. 56).
Zwątpienie jest potężną siłą, która niepostrzeżenie “okrada nas z energii i wysysa nasz potencjał” (s. 60). Źródłem zwątpienia jest przeszłość: “zadawnione zgryzoty, urazy i żale” (loc. cit.), które bezsensownie taszczymy ze sobą przez życie niczym “stertę starych gazet” (ibid.; cytaty przytaczam z pamięci, więc może trochę niedokładnie).
Nie wiem, co Debbie Ford pomyślałaby o zaleceniu Joego Vitale. Oboje autorzy są dla mnie względnie nowym odkryciem, co nakazuje ostrożność w sądach. Sądzę jednak, że przynajmniej w jednym ważnym punkcie obojgu w równej mierze zależy na przezwyciężeniu tego samego nastawienia umysłu: swoistego stanu braku pragnień, spowodowanego głęboko zakorzenionym przeświadczeniem, że wszelkie pragnienia są daremne i bezcelowe, gdyż i tak się nie spełnią. Na pokonaniu takiego praktycznego sceptycyzmu, fatalistycznej rezygnacji, postawy, która nie pozwala spodziewać się czegokolwiek dobrego, jakichkolwiek pomyślnych wydarzeń. A tym bardziej cudów, o których mówi Vitale.
Po lekturze fragmentu książki Debbie Ford we frazie Joego Vitale podkreśliłbym dziś jej pierwszą część: “spodziewaj się”. To coś więcej niż wyrażona w formie negatywnej rada poety: “nie porzucaj nadzieje”. W słowach “spodziewaj się” jest wezwanie do maksymalnego napięcia wyczekującej uwagi, jak u tenisisty obserwującego ruchy serwującego przeciwnika.
A więc do dzieła. Oczyść przedpole, pokonaj zwątpienie, zamknij definitywnie nierozwiązane sprawy z przeszłości, wyrzuć na śmietnik “stare gazety”, zrób miejsce dla nadchodzącej nowości, fascynującej zmiany – i “spodziewaj się cudów”.
niedziela, 4 grudnia 2011
Cuda w sferze przyciągania
W dzisiejszy spokojny niedzielny poranek zapragnąłem przeczytać coś wyjątkowego, odświętnego. Nie jakiś ciężki, przeładowany tekst naukowy, filozoficzny czy teologiczny, lecz coś lekkiego (co nie znaczy: głupiego) i inspirującego, co dostarczyłoby mi dodatkowej porcji witaminy na cały ten grudniowy dzień.
Z książek, które miałem pod ręką, wybrałem Klucz do sekretu Joe Vitale (Helion, Gliwice 2009). W spisie treści moją uwagę przykuł rozdział pod tytułem Spodziewaj się cudów. Zaciekawił mnie. Właśnie czegoś takiego potrzebowałem.
Któż by nie pragnął cudu! Jakiejś zupełnie niespodziewanej, zasadniczej, zachwycającej życiowej odmiany. Czegoś, co wywróciłoby nużącą prozę kryzysowej codzienności. A tu jeszcze autor obiecuje cud w liczbie mnogiej. Jakby miały się zaraz wysypać niczym z torby świętego Mikołaja.
Coś w sam raz. Przeczytam, napiszę parę słów o wrażeniach z lektury i wrzucę na Facebook lub do bloga, żeby się podzielić z innymi tym fascynującym odkryciem.
Na wstępie dowiaduję się, że obiecane cuda nie przyjdą tak ot, same od siebie. Najpierw to ja muszę coś dla nich zrobić:
Nie ma lekko. Muszę najpierw wykonać pewną pracę. Muszę te “cuda” przyciągnąć. Ale to w sumie chyba leży w zasięgu moich możliwości. Ba, to nawet nie wydaje się takie trudne. Życzyłbym sobie i każdemu, żeby tylko takie “trudy” wypełniały całe nasze ziemskie życie.
Poczułem się jak rybak, do którego przemówiła złota rybka. Więc to takie proste! Wystarczy, że ustawię "wewnętrzny magnes", że włączę "mentalną grawitację". Wystarczy, że wypowiem życzenie. A wtedy...
Nie do wiary! Dzień zaczął się iście bajkowo.
Autor, jakby uprzedzając możliwe zarzuty i wątpliwości podkreśla, że “to nie jest magia” (loc. cit.), lecz “wykorzystanie naturalnych praw wszechświata” (por. tamże).
Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? Dlaczego nie usłyszałem o tych “prawach wszechświata” na żadnym szczeblu swojej edukacji? Czyżby Joe Vitale chciał powiedzieć, podobnie jak Robert Kiyosaki, że szkoły uczą nie tego, co jest najważniejsze i najpotrzebniejsze do życia? Jeżeli ma rację, czym prędzej powinno się umieścić jego dzieło w kanonie lektur obowiązkowych.
Z książek, które miałem pod ręką, wybrałem Klucz do sekretu Joe Vitale (Helion, Gliwice 2009). W spisie treści moją uwagę przykuł rozdział pod tytułem Spodziewaj się cudów. Zaciekawił mnie. Właśnie czegoś takiego potrzebowałem.
Któż by nie pragnął cudu! Jakiejś zupełnie niespodziewanej, zasadniczej, zachwycającej życiowej odmiany. Czegoś, co wywróciłoby nużącą prozę kryzysowej codzienności. A tu jeszcze autor obiecuje cud w liczbie mnogiej. Jakby miały się zaraz wysypać niczym z torby świętego Mikołaja.
Coś w sam raz. Przeczytam, napiszę parę słów o wrażeniach z lektury i wrzucę na Facebook lub do bloga, żeby się podzielić z innymi tym fascynującym odkryciem.
Na wstępie dowiaduję się, że obiecane cuda nie przyjdą tak ot, same od siebie. Najpierw to ja muszę coś dla nich zrobić:
“(...) napisz, co chciałbyś osiągnąć albo kim chciałbyś zostać. To bardzo ważne. Kiedy głośno wyrazisz swoją intencję, dostosujesz do niej swoje myśli i zaczniesz pracować nad tym, żeby ją zrealizować. Zaczniesz stosować Prawo Przyciągania” (s. 64).
Nie ma lekko. Muszę najpierw wykonać pewną pracę. Muszę te “cuda” przyciągnąć. Ale to w sumie chyba leży w zasięgu moich możliwości. Ba, to nawet nie wydaje się takie trudne. Życzyłbym sobie i każdemu, żeby tylko takie “trudy” wypełniały całe nasze ziemskie życie.
Poczułem się jak rybak, do którego przemówiła złota rybka. Więc to takie proste! Wystarczy, że ustawię "wewnętrzny magnes", że włączę "mentalną grawitację". Wystarczy, że wypowiem życzenie. A wtedy...
“Kiedy wyrazisz swoje pragnienie wszechświatu (lub jakkolwiek inaczej nazwiesz tę Moc, która jest silniejsza od nas wszystkich), on zacznie Ci dawać to, czego chcesz, i zaaranżuje dla Ciebie sytuacje, które pomogą Ci to przyciągnąć. I wierz mi, poruszy wszystko, co stoi na Twojej drodze, abyś zrealizował swój cel i usunął wszelkie przeszkody” (loc. cit.).
Nie do wiary! Dzień zaczął się iście bajkowo.
Autor, jakby uprzedzając możliwe zarzuty i wątpliwości podkreśla, że “to nie jest magia” (loc. cit.), lecz “wykorzystanie naturalnych praw wszechświata” (por. tamże).
Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? Dlaczego nie usłyszałem o tych “prawach wszechświata” na żadnym szczeblu swojej edukacji? Czyżby Joe Vitale chciał powiedzieć, podobnie jak Robert Kiyosaki, że szkoły uczą nie tego, co jest najważniejsze i najpotrzebniejsze do życia? Jeżeli ma rację, czym prędzej powinno się umieścić jego dzieło w kanonie lektur obowiązkowych.
środa, 30 listopada 2011
Religijność szukająca zrozumienia
Do moich najcenniejszych listopadowych “odkryć” zaliczyłbym bogaty w linki i komentarze status na stronie ojców dominikanów na Facebooku, skupiony wokół uroczystego uczczenia mszą świętą w Poznaniu setnej rocznicy urodzin Czesława Miłosza. Bardzo znamienny jest już sam fakt, że Zakon Kaznodziejski tak aktywnie włączył się w obchody Roku Miłosza oraz że poświęcił tak wiele uwagi, i to życzliwej uwagi, naszemu nobliście, porównując go do jednego ze swych najwybitniejszych przedstawicieli, św. Alberta Wielkiego.
Jeden z odsyłaczy kieruje czytelnika do wywiadu Tomasza Królaka z ojcem Janem Andrzejem Kłoczowskim OP, który od dawna interesuje się twórczością Miłosza. Od bardzo dawna, bo pamiętam z czasów, gdy jako student zaglądałem do krakowskiego duszpasterstwa “Beczka”, z jakim entuzjazmem witał wieść o przyznaniu poecie Nagrody Nobla i promował jego przekłady biblijne, zapowiadając “Biblię Miłosza”.
Wywiad został opublikowany blisko pół roku temu, wciąż jednak jest na wskroś aktualny. Zarówno w tym, co dotyczy duchowych poszukiwań Miłosza, jak i uwag na temat przyszłości Polski i przyszłości Kościoła, łącznie z niepokojącymi spostrzeżeniami na temat izolowania się teologii od kultury. “Zamiast widzieć w kulturze takie filary jak Miłosz i otworzyć się na rozmowę”. Wybitny poeta i eseista zdecydowanie jest dla krakowskiego dominikanina przykładem religijności przeżywanej refleksyjnie. “Był człowiekiem z natury religijnym, ale szukającym zrozumienia, a następnie jakiegoś uporządkowania: jak to się ma wobec innych rzeczy w świecie”.
Pod postem wywiązała się dyskusja (około trzydzieści komentarzy), w której przeważają głosy nieprzyjazne względem poety, wydobywające z jego twórczości jakieś dziwne wypowiedzi świadczące jakoby o jego postawie antykatolickiej i antypolskiej.
Rozwijające się w tym kierunku spekulacje celnie i definitywnie ucina ojciec Maciej Biskup OP, przytaczając telegram Jana Pawła II na ręce kardynała Franciszka Macharskiego z okazji pogrzebu Czesława Miłosza.
sobota, 26 listopada 2011
Od perfekcjonizmu do pokory
Łatwo się zapisuje płynący przez głowę potok myśli. Lecz jeżeli potem sam autor odczuwa pewne znużenie czytając własną wypowiedź, to cóż dopiero czują czytelnicy, których chciał czymś zainteresować? Toteż najmocniej przepraszam.
Po tych kilku dłuższych postach przyłapuję się na tym, że nie potrafię już znaleźć miejsca dla krótkiego wpisu. Po prostu kilku spostrzeżeń na temat czegoś, co przykuło moją uwagę, a czego jeszcze nie zdążyłem głębiej przemyśleć. Od razu mi się wydaje, że taka zwykła notka jakoś by nie pasowała do ambitniejszej serii poprzednich. Zacząłem już nawet myśleć o utworzeniu specjalnej podstrony dla takich zupełnie świeżych “odkryć”, “wykopalisk” i “znalezisk”.
Tego typu maksymalizm ma może jakieś usprawiedliwienie. Pamiętam o jednej z zasad Steve'a Jobsa: “doprowadź przekaz do perfekcji”. Ponadto w pewnym ciekawym zestawie zasad kreatywności (“Computer Arts” 4/2010) przeczytałem mniej więcej taką oto radę: “ustanów absurdalnie wysokie standardy”. Lecz z drugiej strony przypominam sobie, że do tej ostatniej wskazówki dołączono ważne zastrzeżenie: gdy realizujesz jakiś projekt dla własnej przyjemności. Ponadto pewien artykuł w “Dzienniku Internautów” przestrzega groźnie brzmiącym śródtytułem W szponach perfekcjonizmu (pierwotnie tekst tej treści znalazłem w miesięczniku “Charaktery” lub “Sens”). A Karen Horney dostrzega w perfekcjonizmie specyficzny rodzaj pychy.
Gdy zastanawiałem się nad tym, wpadła mi w ręce książka Dominique Loreau Sztuka prostoty (znany bestseller, jak się dowiaduję), promująca mądry minimalizm, inspirowany japońską filozofią życia (zen), wyrażony dewizą “mniej znaczy więcej”. Już jej pobieżne przejrzenie zmieniło moje podejście do problemu i naprowadziło na jego rozwiązanie.
Czyż intrygujące zjawisko w swej pierwotnej, “źródłowej” świeżości nie zasługuje na pełnoprawną wzmiankę na głównej stronie blogu? Przecież ta “pierwotność” to właśnie jego wielki walor. Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby później napisać o nim szerzej i głębiej. I żeby wielokrotnie do niego powracać. Nieprawdaż?
środa, 23 listopada 2011
Papież o wartościach ogólnoludzkich
Niedawno na portalu DEON.pl uderzył mnie tytuł w formie cytatu: “Czas ograniczać prostytucję i pornografię”. Pod nim następował tekst podany za Radiem Watykańskim. Na zdjęciu widać papieża w towarzystwie świeckiego dyplomaty. Ze wstępnego akapitu pogrubionym drukiem dowiaduję się, że słowa w tytule pochodzą od papieża. To właśnie Benedykt XVI w przemówieniu do nowego ambasadora Niemiec przy Stolicy Apostolskiej zadeklarował “energiczne ograniczanie prostytucji i pornografii”. Zaangażowane w to zostaną potężne siły: Stolica Apostolska oraz Kościół w Niemczech. Kątem oka zerkam na zamieszczoną obok w formie linków listę polecanych “lektur uzupełniających”. Kilka wypowiedzi papieskich, ponadto teksty o pornografii w USA, o “tirówkach”, pornografii dziecięcej, prostytutkach z Salamanki i handlu ludźmi. Nabieram coraz silniejszego przeświadczenia, że szykuje się wielka, sensacyjna akcja. Bo skoro najwyższy dostojnik Kościoła poświęca tej sprawie oficjalną mowę skierowaną do przedstawiciela jednego z największych mocarstw świata, to w grę wchodzi rzecz najwyższej wagi. Nie wątpię też, że papież ma koncepcję, unikalny plan kampanii przeciw najstarszemu zawodowi świata, całościową wizję i szczegółowy plan działania. Że opiera swą deklarację na długoletnich wielostronnych badaniach i wyczerpujących analizach ekspertów, zapewne nie tylko watykańskich. Dostanie się więc zorganizowanemu nierządowi i pornobiznesowi, tudzież liberalnym demokracjom Zachodu, tolerancyjnie przymykającym oko na pleniące się w nich zło.
Czytam z uwagą. Zaczyna się dość ogólnie, od obrony ludzkich wartości. Mając świeżo w pamięci hasła tytułowe, ani przez chwilę nie wątpię, przed czym się tych wartości broni. Ani przez chwilę się nad nimi nie zatrzymuję, bo całą moją uwagę pochłania widmo złowrogich sił, które je atakują. Następują frazy o służbie Kościoła w pluralistycznym społeczeństwie, o kształtowaniu wiary społeczeństwa, o tworzeniu przez wiernych wspólnej kultury, o głoszeniu prawdy o człowieku. Wszystko to odczytuję jako kolejne przesłanki zbliżających się powoli, ale nieuchronnie, miażdżących wniosków. Rozumie się, wszystko musi być oparte na szerokich i mocnych podstawach. Czytam dalej: o ogólnoludzkich wartościach, niemieckiej konstytucji, Deklaracji Praw Człowieka, godności człowieka. Czy nie za szerokie to tło? Czy nie za dużo tych dodatków? Dochodzę do wzmianki o wyrokowaniu, czy dany osobnik już jest człowiekiem czy jeszcze nim nie jest. To już jest oczywistym nawiązaniem do aborcji. Zapowiedziany w tytule temat wystąpienia z pewnością jest już całkiem blisko. Przebiegam wzrokiem ważną wypowiedź o poszanowaniu i ochronie godności ludzkiej osoby od poczęcia do naturalnej śmierci. Potem o materialistycznych i hedonistycznych tendencjach szerzących się głównie na Zachodzie i wynikającej stąd dyskryminacji kobiet. Napięcie rośnie. W tym momencie po raz drugi pada zamieszczona już na wstępie deklaracja o ograniczaniu prostytucji i pornografii oraz o angażowaniu się w to Watykanu i Kościoła w Niemczech. O tym już wiem, ale nie zaszkodzi otrzymać potwierdzenie kierunku uderzenia. Teraz już batalia chyba rozgorzeje na dobre. Tymczasem zamiast niej następują... podziękowania dla państwa niemieckiego za stworzenie doskonałych warunków dla działalności Kościoła na różnych polach. Po czym ku mojemu wielkiemu zdumieniu pojawia się krótki biogram nowego ambasadora – i końcowa kropka. No, po niej jeszcze tylko kilka tagów pozwalających łatwo odnaleźć artykuł w wirtualnych archiwach serwisu: benedykt xvi, prostytucja, pornografia. Wystarczy, że ktoś wpisze w okienku wyszukiwarki któreś z tych słów określonych jako kluczowe dla tego tekstu – i już ma jak znalazł: po chwili ten głos papieża wyskoczy w towarzystwie innych wypowiedzi pontyfikalnych lub w towarzystwie wspomnianych już wyżej artykułów o hiszpańskich ladacznicach i rodzimych “tirówkach”.
Rozczarowanie. Gdzie zapowiedziany program walki? Gdzie wyniki badań, analizy, odpowiedzi adekwatne do powagi zagrożeń, szeroko zakrojone projekty, budzące entuzjazm propozycje działań? Przecież takie właśnie oczekiwania rozbudził we mnie tytuł, początek i cała oprawa tekstu. Że odczułem niedosyt – to za mało powiedziane. Raczej kompletny zawód. Poczucie, że ktoś mnie zmylił. Gdybym jakimś trafem przewidział, że tekst ten powie na deklarowany temat dokładnie tyle, ile faktycznie powiedział, nie traciłbym ani chwili na jego lekturę.
I prawie już o nim zapomniałem. Jednakże po kilku dniach jakieś mgliste reminiscencje innych wątków, jakieś przebłyski zarejestrowane gdzieś na peryferiach świadomości kazały mi ponownie sięgnąć po ten artykuł. Odszukanie go, jak się można domyślić, było bajecznie łatwe dzięki zapadającym w pamięć tytułowym hasłom, utrwalonym jako słowa-klucze. Zagłębiłem się raz jeszcze w lekturę.
Obecnie, gdy już wiedziałem, że na te tytułowe tematy niczego ciekawego nie wyczytam, z tym większą uwagą skupiłem się na owych akcydentalnych śladach pamięciowych. W sumie to również były nie byle jakie kwestie: wartości ogólnoludzkie, prawa człowieka, powojenna konstytucja Niemiec. Co więcej, stwierdziłem, że o tych sprawach papież w gruncie rzeczy mówi więcej niż o tamtych i wypowiada o nich zdania posiadające o wiele większy ciężar gatunkowy.
Im uważniej czytałem, tym bardziej tamte wybite w tytule sprawy schodziły dla mnie na drugi plan, tym bardziej zaczynały mi się wydawać wątkami ubocznymi i drugorzędnymi. W pewnym momencie zaczęły mi nawet przeszkadzać w lekturze. Stwierdziłem, że tylko zakłócają, zagłuszają i zaciemniają odbiór tego, co w wystąpieniu papieża jest najistotniejsze.
Zaczęły mi się cisnąć do głowy niepokojące pytania: czy nie mamy tu do czynienia z czymś, co trudno nazwać inaczej niż manipulacją medialną? Czemu tym natarczywym, trochę tabloidowym tytułem i paroma innymi zręcznymi zabiegami redaktorskimi wyakcentowano podrzędny element wypowiedzi papieża, a zupełnie zdławiono to, co wszak “było głównym tematem przesłania Benedykta XVI” (podkreślenie moje)? Z całą pewnością Ojciec Święty z troską myśli także o tamtych sprawach i korzysta z okazji, by dać temu wyraz. Lecz to nie one są alfą i omegą papieskiego przesłania, jak sugeruje sposób jego przekazu.
Stawało się dla mnie jasne, że tekst relacjnowanego wystąpienia należy odczytywać nie w sugerowanym rejestrze walki z patologiami społecznymi, lecz w jakimś innym. W rejestrze, którego obecność nie została jakoś szczególniej wyeksponowana na stronie internetowej: ani poprzez tytuł, ani poprzez listę polecanych tekstów pokrewnych, ani poprzez tagi. Rejestr ten czytelnik musi odkryć zupełnie sam. Przede wszystkim musi on wyrwać swe myślenie z koleiny, w którą wtłoczyła je przedstawiona medialna forma ujęcia papieskiego przemówienia. Następnie musi, niczym archeolog odkrywający starszą warstwę miasta, odsłonić ten zupełnie inny rejestr czy wymiar i wydobyć go spod zwałów medialnej sensacji.
Próbuję więc zrekonstruować i zrozumieć ten bardziej podstawowy przekaz. Papież wyróżnia “specyficzne prawdy wiary”, czyli prawdy w ścisłym sensie chrześcijańskie, do których rozum ludzki sam z siebie by nie doszedł. Wyznaczają one “przestrzeń wiary” i stanowią właściwą domenę działalności Kościoła. Oprócz nich istnieją “prawdy rozumowe”, “dostępne wszystkim ludziom”, a więc zasadniczo mogące zaistnieć i rozwijać się także poza chrześcijaństwem, bez inspiracji czy ingerencji chrześcijaństwa. Stanowią one “ogólnoludzkie wartości”, “podstawowe wartości rodzaju ludzkiego”, “ważne dla człowieka niezależnie od poszczególnych kultur”. Choć nie należą one do właściwej “przestrzeni wiary”, a więc w pewnym sensie są autonomiczne wobec chrześcijaństwa, to jednak Kościół, ze względu na swe wypływające z wiary zainteresowanie kwestią godności człowieka, zwraca na nie uwagę, zajmuje się nimi (dodatkowo? niejako na marginesie swej głównej misji?), a konkretnie jest na nie “otwarty” i poczuwa się do ich “wspierania”.
A więc w żadnym wypadku nie traktuje tych wartości jako konkurencyjne wobec wartości stricte chrześcijańskich, nie odnosi się do nich z podejrzliwością, lekceważeniem, protekcjonalną wyższością, pogardą czy wrogością, nie próbuje ich demaskować, nie oczernia, nie ośmiesza, nie zwalcza ani nie deprecjonuje – żadne z tych słów nawet nie pada z ust papieża, ale uważam, że warto je tutaj przytoczyć jako, powiedzmy, hipotetyczne negatywy i przez kontrast tym silniej podkreślić na wskroś afirmatywne znaczenie owej “otwartości” i “wspierania” wartości ludzkich przez Kościół. Zdecydowanie można tu powiedzieć, że kwestia tego, co prowadzi człowieka ku jego pełni, jest strefą wspólnych zainteresowań ludzkości i Kościoła. Choć jednocześnie ta “otwartość” i “wspieranie” oznacza również występowanie w obronie owych “podstawowych wartości rodzaju ludzkiego”, gdy są kwestionowane i zagrożone, co niejednokrotnie ma miejsce w czasach współczesnych – jak chyba zresztą w każdych czasach.
Owocem tych ludzkich dążeń do prawdy i dobra, dążeń właściwych nie tylko katolikom, lecz po prostu ludziom dobrej woli, jest na przykład Powszechna Deklaracja Praw Człowieka z 1948 r., a także powojenna konstytucja Niemiec z 1949 r. (Czy w innych okolicznościach papież potrafiłby z taką samą aprobatą wspomnieć o ustawie zasadniczej jakiegoś innego państwa, na przykład o konstytucji Stanów Zjednoczonych?).
Gdybym spróbował zestawić listę tekstów pokrewnych tak odczytanemu wystąpieniu Benedykta XVI, umieściłbym na jej czele niedawne przemówienie papieża w Bundestagu podczas jego ostatniej pielgrzymki do Niemiec latem b.r. Wyczuwa się w nim ten sam ton spokoju, życzliwości i powagi, uderza też w nim podobna, szeroka perspektywa.
Dlaczego nie wyakcentowano tych właśnie wątków? Czy o wyborze tytułu i słów kluczowych zadecydowało nawykowe szukanie we wszystkich newsach elementu sensacji? Czy może osobiste zainteresowania redaktorów? A może jeszcze inny powód: głęboko zakorzeniona nieufność do takich haseł jak Powszechna Deklaracja Praw Człowieka? Bo przypomina ona o innym, podobnie brzmiącym akcie: Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 r. i tym samym wzbudza złowrogie wspomnienie antychrześcijańskich ekscesów rewolucji francuskiej? Bardzo charakterystyczne jest to, że przytoczona w relacji nazwa "Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela" jest hybrydą, w której zlewają się tytuły obu Deklaracji. Freudowska pomyłka? Swoją drogą, czy to nie smutne, iż pewne niewątpliwe zdobycze cywilizacyjne tak silnie splotły się z nowożytną antychrześcijańską rewoltą, że po dziś dzień wystarczy wspomnieć o “prawach człowieka”, a już niektórym umysłom majaczy widmo jakobińskiego terroru?
Więc czy u podstaw tego stłumienia i wyciszenia tematu “wartości ludzkich” nie leży podejrzenie, że Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i wszelkie inne tego typu świeckie akty niby to promujące ludzką wolność, godność i prawa są w gruncie rzeczy przewrotnym dziełem sił antychrześcijańskich, wszelkiej maści ateistów, agnostyków, humanistów i liberałów? Słowem: zagorzałych wrogów, wobec których jedynym możliwym do przyjęcia zachowaniem chrześcijanina jest bezpardonowa walka, a wszelkie gesty koncyliacyjne są zdradą, której papież nigdy by się nie dopuścił? Czyżby to z tego powodu pominięto cały ten o wiele ważniejszy, zasadniczy rejestr, bo po prostu wymknął się on z granic zrozumiałości? A te parę przychylnych słów biskupa Rzymu pod adresem moralnych osiągnięć niekoniecznie chrześcijańskiej ludzkości potraktowano jedynie jako nieistotne kurtuazyjne miłe słówka, swoisty wypełniacz, dyplomatyczną watę?
Cóż, możliwe, że faktycznie źródłem inspiracji dla deklaracji ONZ-owskiej była tamta z czasów rewolucji francuskiej. Niemniej jednak Narody Zjednoczone nie zdecydowały się po prostu na dosłowne przypomnienie tej ostatniej, lecz na tekst zupełnie nowy. Więc nie uznano tamtej za doskonałą, dopatrzono się w niej ograniczeń, usterek i punktów wymagających korekty.
Tak czy owak, analizowany tu materiał medialny budzi pewien niepokój w ogóle o recepcję nauczania papieskiego. O poziom jego odczytywania i rozumienia. W jakich rejestrach je odczytujemy i rozumiemy? Co z treści papieskich orędzi jest w stanie do nas dotrzeć, poruszyć nasz umysł i wpłynąć na nasze działanie: ich pełna głębia czy tylko wyłuskane z kontekstu pojedyncze, sensacyjne hasła, które każdy wytłumaczy sobie na swój sposób?
Czy warto było tyle uwagi poświęcić krótkiej relacji z okolicznościowego przemówienia papieża? Oczywiście nie chodziło mi o jakieś małoduszne pastwienie się nad ciekawym skądinąd tekścikiem znalezionym na ulubionym portalu. Kierowało mną jedynie zdumienie nad odkrytym tu interesującym szczegółem, skłaniającym do refleksji nad działaniem mediów. A najbardziej nad tym, w jaki sposób przekaz medialny, skupiony głównie na nadążaniu za wartkim potokiem zdarzeń, może sterować percepcją i rozumieniem nauczania papieskiego, z istoty swej formułowanego w perspektywie wieczności.
Wniosek jest dla mnie oczywisty: media naprowadzają na pewne sprawy (i chwała im za to), ale nie zwalniają od samodzielnego myślenia. A Wam jak się wydaje?
Postscriptum. Sprawdziłem za pomocą wyszukiwarki DEON-u zasoby tego portalu pod kątem następujących haseł: “prawa człowieka” (242 wyniki) i “Powszechna Deklaracja Praw Człowieka” (5 wyników). Te wątki są więc obecne w tekstach archiwalnych. Uspokajam się: nie jest więc tak, że ktoś tu się ich boi. Co ciekawe, nie ma tagów o tej treści, dobrze jednak, że wyszukiwarka przyjmuje dowolnie sformułowane frazy. Niestety, wśród wyników tego drugiego zapytania nie znajduję omówionego wyżej przemówienia Benedykta XVI. Jak więc miałby do niego dotrzeć ktoś, kto pilnie poszukiwałby takich wypowiedzi? Czegoś nie rozumiem w tym mechanizmie wyszukiwania. Wpisałem też do okienka wyszukiwarki hasło “wartości ogólnoludzkie”. Odpowiedź: “znaleziono 0 pasujących wyników”. Żal.
Czytam z uwagą. Zaczyna się dość ogólnie, od obrony ludzkich wartości. Mając świeżo w pamięci hasła tytułowe, ani przez chwilę nie wątpię, przed czym się tych wartości broni. Ani przez chwilę się nad nimi nie zatrzymuję, bo całą moją uwagę pochłania widmo złowrogich sił, które je atakują. Następują frazy o służbie Kościoła w pluralistycznym społeczeństwie, o kształtowaniu wiary społeczeństwa, o tworzeniu przez wiernych wspólnej kultury, o głoszeniu prawdy o człowieku. Wszystko to odczytuję jako kolejne przesłanki zbliżających się powoli, ale nieuchronnie, miażdżących wniosków. Rozumie się, wszystko musi być oparte na szerokich i mocnych podstawach. Czytam dalej: o ogólnoludzkich wartościach, niemieckiej konstytucji, Deklaracji Praw Człowieka, godności człowieka. Czy nie za szerokie to tło? Czy nie za dużo tych dodatków? Dochodzę do wzmianki o wyrokowaniu, czy dany osobnik już jest człowiekiem czy jeszcze nim nie jest. To już jest oczywistym nawiązaniem do aborcji. Zapowiedziany w tytule temat wystąpienia z pewnością jest już całkiem blisko. Przebiegam wzrokiem ważną wypowiedź o poszanowaniu i ochronie godności ludzkiej osoby od poczęcia do naturalnej śmierci. Potem o materialistycznych i hedonistycznych tendencjach szerzących się głównie na Zachodzie i wynikającej stąd dyskryminacji kobiet. Napięcie rośnie. W tym momencie po raz drugi pada zamieszczona już na wstępie deklaracja o ograniczaniu prostytucji i pornografii oraz o angażowaniu się w to Watykanu i Kościoła w Niemczech. O tym już wiem, ale nie zaszkodzi otrzymać potwierdzenie kierunku uderzenia. Teraz już batalia chyba rozgorzeje na dobre. Tymczasem zamiast niej następują... podziękowania dla państwa niemieckiego za stworzenie doskonałych warunków dla działalności Kościoła na różnych polach. Po czym ku mojemu wielkiemu zdumieniu pojawia się krótki biogram nowego ambasadora – i końcowa kropka. No, po niej jeszcze tylko kilka tagów pozwalających łatwo odnaleźć artykuł w wirtualnych archiwach serwisu: benedykt xvi, prostytucja, pornografia. Wystarczy, że ktoś wpisze w okienku wyszukiwarki któreś z tych słów określonych jako kluczowe dla tego tekstu – i już ma jak znalazł: po chwili ten głos papieża wyskoczy w towarzystwie innych wypowiedzi pontyfikalnych lub w towarzystwie wspomnianych już wyżej artykułów o hiszpańskich ladacznicach i rodzimych “tirówkach”.
Rozczarowanie. Gdzie zapowiedziany program walki? Gdzie wyniki badań, analizy, odpowiedzi adekwatne do powagi zagrożeń, szeroko zakrojone projekty, budzące entuzjazm propozycje działań? Przecież takie właśnie oczekiwania rozbudził we mnie tytuł, początek i cała oprawa tekstu. Że odczułem niedosyt – to za mało powiedziane. Raczej kompletny zawód. Poczucie, że ktoś mnie zmylił. Gdybym jakimś trafem przewidział, że tekst ten powie na deklarowany temat dokładnie tyle, ile faktycznie powiedział, nie traciłbym ani chwili na jego lekturę.
I prawie już o nim zapomniałem. Jednakże po kilku dniach jakieś mgliste reminiscencje innych wątków, jakieś przebłyski zarejestrowane gdzieś na peryferiach świadomości kazały mi ponownie sięgnąć po ten artykuł. Odszukanie go, jak się można domyślić, było bajecznie łatwe dzięki zapadającym w pamięć tytułowym hasłom, utrwalonym jako słowa-klucze. Zagłębiłem się raz jeszcze w lekturę.
Obecnie, gdy już wiedziałem, że na te tytułowe tematy niczego ciekawego nie wyczytam, z tym większą uwagą skupiłem się na owych akcydentalnych śladach pamięciowych. W sumie to również były nie byle jakie kwestie: wartości ogólnoludzkie, prawa człowieka, powojenna konstytucja Niemiec. Co więcej, stwierdziłem, że o tych sprawach papież w gruncie rzeczy mówi więcej niż o tamtych i wypowiada o nich zdania posiadające o wiele większy ciężar gatunkowy.
Im uważniej czytałem, tym bardziej tamte wybite w tytule sprawy schodziły dla mnie na drugi plan, tym bardziej zaczynały mi się wydawać wątkami ubocznymi i drugorzędnymi. W pewnym momencie zaczęły mi nawet przeszkadzać w lekturze. Stwierdziłem, że tylko zakłócają, zagłuszają i zaciemniają odbiór tego, co w wystąpieniu papieża jest najistotniejsze.
Zaczęły mi się cisnąć do głowy niepokojące pytania: czy nie mamy tu do czynienia z czymś, co trudno nazwać inaczej niż manipulacją medialną? Czemu tym natarczywym, trochę tabloidowym tytułem i paroma innymi zręcznymi zabiegami redaktorskimi wyakcentowano podrzędny element wypowiedzi papieża, a zupełnie zdławiono to, co wszak “było głównym tematem przesłania Benedykta XVI” (podkreślenie moje)? Z całą pewnością Ojciec Święty z troską myśli także o tamtych sprawach i korzysta z okazji, by dać temu wyraz. Lecz to nie one są alfą i omegą papieskiego przesłania, jak sugeruje sposób jego przekazu.
Stawało się dla mnie jasne, że tekst relacjnowanego wystąpienia należy odczytywać nie w sugerowanym rejestrze walki z patologiami społecznymi, lecz w jakimś innym. W rejestrze, którego obecność nie została jakoś szczególniej wyeksponowana na stronie internetowej: ani poprzez tytuł, ani poprzez listę polecanych tekstów pokrewnych, ani poprzez tagi. Rejestr ten czytelnik musi odkryć zupełnie sam. Przede wszystkim musi on wyrwać swe myślenie z koleiny, w którą wtłoczyła je przedstawiona medialna forma ujęcia papieskiego przemówienia. Następnie musi, niczym archeolog odkrywający starszą warstwę miasta, odsłonić ten zupełnie inny rejestr czy wymiar i wydobyć go spod zwałów medialnej sensacji.
Próbuję więc zrekonstruować i zrozumieć ten bardziej podstawowy przekaz. Papież wyróżnia “specyficzne prawdy wiary”, czyli prawdy w ścisłym sensie chrześcijańskie, do których rozum ludzki sam z siebie by nie doszedł. Wyznaczają one “przestrzeń wiary” i stanowią właściwą domenę działalności Kościoła. Oprócz nich istnieją “prawdy rozumowe”, “dostępne wszystkim ludziom”, a więc zasadniczo mogące zaistnieć i rozwijać się także poza chrześcijaństwem, bez inspiracji czy ingerencji chrześcijaństwa. Stanowią one “ogólnoludzkie wartości”, “podstawowe wartości rodzaju ludzkiego”, “ważne dla człowieka niezależnie od poszczególnych kultur”. Choć nie należą one do właściwej “przestrzeni wiary”, a więc w pewnym sensie są autonomiczne wobec chrześcijaństwa, to jednak Kościół, ze względu na swe wypływające z wiary zainteresowanie kwestią godności człowieka, zwraca na nie uwagę, zajmuje się nimi (dodatkowo? niejako na marginesie swej głównej misji?), a konkretnie jest na nie “otwarty” i poczuwa się do ich “wspierania”.
A więc w żadnym wypadku nie traktuje tych wartości jako konkurencyjne wobec wartości stricte chrześcijańskich, nie odnosi się do nich z podejrzliwością, lekceważeniem, protekcjonalną wyższością, pogardą czy wrogością, nie próbuje ich demaskować, nie oczernia, nie ośmiesza, nie zwalcza ani nie deprecjonuje – żadne z tych słów nawet nie pada z ust papieża, ale uważam, że warto je tutaj przytoczyć jako, powiedzmy, hipotetyczne negatywy i przez kontrast tym silniej podkreślić na wskroś afirmatywne znaczenie owej “otwartości” i “wspierania” wartości ludzkich przez Kościół. Zdecydowanie można tu powiedzieć, że kwestia tego, co prowadzi człowieka ku jego pełni, jest strefą wspólnych zainteresowań ludzkości i Kościoła. Choć jednocześnie ta “otwartość” i “wspieranie” oznacza również występowanie w obronie owych “podstawowych wartości rodzaju ludzkiego”, gdy są kwestionowane i zagrożone, co niejednokrotnie ma miejsce w czasach współczesnych – jak chyba zresztą w każdych czasach.
Owocem tych ludzkich dążeń do prawdy i dobra, dążeń właściwych nie tylko katolikom, lecz po prostu ludziom dobrej woli, jest na przykład Powszechna Deklaracja Praw Człowieka z 1948 r., a także powojenna konstytucja Niemiec z 1949 r. (Czy w innych okolicznościach papież potrafiłby z taką samą aprobatą wspomnieć o ustawie zasadniczej jakiegoś innego państwa, na przykład o konstytucji Stanów Zjednoczonych?).
Gdybym spróbował zestawić listę tekstów pokrewnych tak odczytanemu wystąpieniu Benedykta XVI, umieściłbym na jej czele niedawne przemówienie papieża w Bundestagu podczas jego ostatniej pielgrzymki do Niemiec latem b.r. Wyczuwa się w nim ten sam ton spokoju, życzliwości i powagi, uderza też w nim podobna, szeroka perspektywa.
Dlaczego nie wyakcentowano tych właśnie wątków? Czy o wyborze tytułu i słów kluczowych zadecydowało nawykowe szukanie we wszystkich newsach elementu sensacji? Czy może osobiste zainteresowania redaktorów? A może jeszcze inny powód: głęboko zakorzeniona nieufność do takich haseł jak Powszechna Deklaracja Praw Człowieka? Bo przypomina ona o innym, podobnie brzmiącym akcie: Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 r. i tym samym wzbudza złowrogie wspomnienie antychrześcijańskich ekscesów rewolucji francuskiej? Bardzo charakterystyczne jest to, że przytoczona w relacji nazwa "Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela" jest hybrydą, w której zlewają się tytuły obu Deklaracji. Freudowska pomyłka? Swoją drogą, czy to nie smutne, iż pewne niewątpliwe zdobycze cywilizacyjne tak silnie splotły się z nowożytną antychrześcijańską rewoltą, że po dziś dzień wystarczy wspomnieć o “prawach człowieka”, a już niektórym umysłom majaczy widmo jakobińskiego terroru?
Więc czy u podstaw tego stłumienia i wyciszenia tematu “wartości ludzkich” nie leży podejrzenie, że Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i wszelkie inne tego typu świeckie akty niby to promujące ludzką wolność, godność i prawa są w gruncie rzeczy przewrotnym dziełem sił antychrześcijańskich, wszelkiej maści ateistów, agnostyków, humanistów i liberałów? Słowem: zagorzałych wrogów, wobec których jedynym możliwym do przyjęcia zachowaniem chrześcijanina jest bezpardonowa walka, a wszelkie gesty koncyliacyjne są zdradą, której papież nigdy by się nie dopuścił? Czyżby to z tego powodu pominięto cały ten o wiele ważniejszy, zasadniczy rejestr, bo po prostu wymknął się on z granic zrozumiałości? A te parę przychylnych słów biskupa Rzymu pod adresem moralnych osiągnięć niekoniecznie chrześcijańskiej ludzkości potraktowano jedynie jako nieistotne kurtuazyjne miłe słówka, swoisty wypełniacz, dyplomatyczną watę?
Cóż, możliwe, że faktycznie źródłem inspiracji dla deklaracji ONZ-owskiej była tamta z czasów rewolucji francuskiej. Niemniej jednak Narody Zjednoczone nie zdecydowały się po prostu na dosłowne przypomnienie tej ostatniej, lecz na tekst zupełnie nowy. Więc nie uznano tamtej za doskonałą, dopatrzono się w niej ograniczeń, usterek i punktów wymagających korekty.
Tak czy owak, analizowany tu materiał medialny budzi pewien niepokój w ogóle o recepcję nauczania papieskiego. O poziom jego odczytywania i rozumienia. W jakich rejestrach je odczytujemy i rozumiemy? Co z treści papieskich orędzi jest w stanie do nas dotrzeć, poruszyć nasz umysł i wpłynąć na nasze działanie: ich pełna głębia czy tylko wyłuskane z kontekstu pojedyncze, sensacyjne hasła, które każdy wytłumaczy sobie na swój sposób?
Czy warto było tyle uwagi poświęcić krótkiej relacji z okolicznościowego przemówienia papieża? Oczywiście nie chodziło mi o jakieś małoduszne pastwienie się nad ciekawym skądinąd tekścikiem znalezionym na ulubionym portalu. Kierowało mną jedynie zdumienie nad odkrytym tu interesującym szczegółem, skłaniającym do refleksji nad działaniem mediów. A najbardziej nad tym, w jaki sposób przekaz medialny, skupiony głównie na nadążaniu za wartkim potokiem zdarzeń, może sterować percepcją i rozumieniem nauczania papieskiego, z istoty swej formułowanego w perspektywie wieczności.
Wniosek jest dla mnie oczywisty: media naprowadzają na pewne sprawy (i chwała im za to), ale nie zwalniają od samodzielnego myślenia. A Wam jak się wydaje?
Postscriptum. Sprawdziłem za pomocą wyszukiwarki DEON-u zasoby tego portalu pod kątem następujących haseł: “prawa człowieka” (242 wyniki) i “Powszechna Deklaracja Praw Człowieka” (5 wyników). Te wątki są więc obecne w tekstach archiwalnych. Uspokajam się: nie jest więc tak, że ktoś tu się ich boi. Co ciekawe, nie ma tagów o tej treści, dobrze jednak, że wyszukiwarka przyjmuje dowolnie sformułowane frazy. Niestety, wśród wyników tego drugiego zapytania nie znajduję omówionego wyżej przemówienia Benedykta XVI. Jak więc miałby do niego dotrzeć ktoś, kto pilnie poszukiwałby takich wypowiedzi? Czegoś nie rozumiem w tym mechanizmie wyszukiwania. Wpisałem też do okienka wyszukiwarki hasło “wartości ogólnoludzkie”. Odpowiedź: “znaleziono 0 pasujących wyników”. Żal.
sobota, 12 listopada 2011
Słowa na odchodne
Parę dni temu przeczytałem artykuł nawiązujący m.in. “do np. pani Krystyny Jandy, która oznajmiła, że skoro prowincjał marianów nałożył na ks. Bonieckiego ograniczenia, to ona występuje z Kościoła”. Przeczytałem te słowa z zaskoczeniem, i to podwójnym. Przede wszystkim byłem zaskoczony tym, że słynna aktorka w ogóle była katoliczką, a dopiero w dalszej kolejności tym, że nią być przestała.
Zacząłem snuć refleksję nad motywami jej wcześniejszej przynależności do Kościoła. Tak zdumiewająco słabe, tak mało podbudowane. Że wystarczyło jakieś zawirowanie, trochę szumu medialnego – i już dramatycznie ogłosiła (ponoć) decyzję o swoim “wystąpieniu”. Czy motywem tego bycia w Kościele na pewno była wiara?
Nagle poczułem się trochę dziwnie, trochę nieswojo. Przecież osób z takim nastawieniem może być o wiele więcej, może być ich całe mnóstwo. Być może z wieloma z nich mijam się na każdej niedzielnej mszy świętej. W dodatku także ja sam nie mogę być do końca pewien, czy moje motywy są dostatecznie silnie podbudowane i odporne na różne wstrząsy. Któż w ogóle jest w stanie, nie popadając w zuchwałość, stwierdzić z całą pewnością, że w tej dziedzinie jest absolutnie “rozgarnięty”? Że się nie załamie w obliczu mniejszej czy większej nawałnicy, a może tylko zwiększonej fali?
Jednocześnie zrodziło się we mnie poczucie, że w tej smutnej wieści mimo wszystko jest coś radosnego, optymistycznego, dodającego otuchy i nadziei – jak w każdej, choćby najbardziej przykrej prawdzie. Bo jak to dobrze w sumie, że można, że każdy może szczerze i głośno wypowiedzieć swe niepokoje, choćby nawet miał przy tym odsłonić całą dotychczasową słabość i mizerię swoich motywów przynależności do Kościoła, całe swoje religijne “nierozgarnięcie”. Zamiast pod wpływem paraliżującego strachu przed grożącymi następstwami dusić i tłumić wszystko w sobie, udając, że nie ma problemu, i spowijając w iluzję zarówno siebie, jak i pasterzy ze wszystkich szczebli kościelnej hierarchii.
Jakże komfortowa jest ta sytuacja dla ewangelizatorów! Ileż się nagle odsłania okazji do wnikliwej analizy i głębszego zrozumienia słabych punktów polskiego katolicyzmu. A następnie do odpowiednich działań, to znaczy uczynków miłosiernych względem rodzimej duszy. Ileż tu możliwości czynienia dobra: budowania, korygowania, naprawy, umacniania, zabezpieczania, uodporniania, wskazywania drogi, a także stwarzania warunków do ewentualnego powrotu (z którym zawsze trzeba się liczyć, bo niby gdzie ma być duszy dobrze, jeśli nie w Kościele?). Czy nie warto skupić uwagi właśnie na tej stronie medalu, zamiast się zżymać i rzucać odchodzącym cierpkie i obraźliwe słowa na odchodne?
poniedziałek, 7 listopada 2011
Otworzyć się na światło
Ksiądz biskup Tadeusz Pieronek w drugiej z pasjonujących Rozmów na koniec wieku został uznany za speca w dziedzinie problematyki wsi, tak wielkiego, że niech się schowa ze swą wiedzą ekspercką Waldemar Pawlak. Wystarczyło, że urodził się na wsi, spędził na niej raptem kilka lat i ma jakieś wspomnienia.
W ogóle dopiero teraz się dowiedziałem, z wielkim zresztą zaskoczeniem, że ten jeden z najbardziej znanych polskich hierarchów pochodzi ze wsi. Z początku przyjąłem tę informację jak zwykłą ciekawostkę i pomyślałem, że na tym się skończy. Ale gdzie tam! Czytam jedną stronę, drugą, trzecią, dziewiątą, ostatnia trzynasta już blisko – a prowadzący rozmowę ciągle wałkują ten sam temat, wciąż wiercą w tym samym miejscu, jakby natrafili na żyłę złota. A cóż w tym właściwie takiego szczególnego? – myślę sobie z rosnącym niezadowoleniem. Zaledwie parę stron wcześniej poprzedni rozmówca zauważył poetycko, że “na ogół wszyscy jesteśmy dzisiaj emigrantami. Wszyscy przychodzimy z jakichś zapomnianych wiosek, z jakiejś zagubionej przeszłości” (12). Czy wobec tego także każda inna osobistość zapytywana w tych tomach nie miałaby do opowiedzenia jakichś własnych, mniej lub bardziej ciekawych reminiscencji związanych z wsią?
W pewnej chwili obudził się nawet we mnie demaskatorski instynkt domorosłego, być może niesprawiedliwego w swych domniemaniach “mistrza podejrzeń”: musi w tym być jakiś ukryty zamysł. Redaktorzy celowo chcą przypiąć dostojnikowi łatkę wieśniaka. Dokładają wszelkich starań, żeby pokazać wszem i wobec, że spod biskupich fioletów wystaje chłopska sukmana i tym sposobem jeśli nie zdyskredytować, to przynajmniej osłabić cierpkie uwagi o cywilizacji śmierci, aborcji, eutanazji i związkach homoseksualnych. (Rozumiecie, facet musi tak mówić, bo tak już został zaprogramowany). Wprawdzie drążą ten wiejski wątek z wielkomiejską klasą, światową tolerancją, ale jak gdyby w ochronnych rękawiczkach. Zacząłem się też zastanawiać, czy przebijająca tu i ówdzie w pytaniach pewna nieporadność jest zamierzona (bo znać się na wsi – czy to nie obciach na salonach?), czy jak najszczersza.
W wywiadzie z Czesławem Miłoszem redaktorzy Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski dali się poznać jako mistrzowie inteligentnego dialogu, olśniewający wnikliwymi pytaniami, które wydobywają z rozmówcy jego największe skarby i skłaniają go do odsłaniania kolejnych sfer swej złożonej osobowości, swych fascynacji, doświadczeń i twórczych dążeń. Prawdziwi akuszerzy. Obecnie przez większą część rozmowy odnosi się wrażenie, że mistrzowie są zmęczeni i serwują sobie chillout (skądinąd zasłużony). W rzeczywistości kolejność prezentowanych rozmów nie pokrywa się z chronologicznym planem ich przeprowadzania, więc wrażenie to jest mylące. Niemniej daje się wyczuć pewne obniżenie lotu. Lecz w sumie – i to chyba tu właśnie tkwi rozwiązanie zagadki – niełatwo komukolwiek zabłysnąć po Miłoszu. Tych czytelników jednak, których nie zniechęci ten przydługi “wiejski” wstęp, nużący jak wspinaczka na Magurkę Radziechowską, czeka sowita nagroda w postaci trzech ostatnich wypowiedzi, zawierających receptę dla współczesnego człowieka.
Swego czasu, gdy bez szczególnego rozeznania pochłonąłem całą serię najróżniejszych tekstów teologicznych, w pewnym momencie zaczął mnie dotkliwie dręczyć problem przeznaczenia. Co, jeżeli ktoś chce dostąpić zbawienia, stara się, zabiega o nie, a Bóg ma inny plan? Co, jeśli Bóg się “uprze” i postanowi kogoś nie zbawić? Jeśli tylko ci, których Bóg z góry sobie upodobał, zostaną zbawieni, reszta natomiast, czy chce, czy nie chce, pójdzie na wieczne potępienie? Choćby nie wiem jak się starali, nic im to nie pomoże. Mogą sobie chodzić co niedzielę do kościoła, często przystępować do sakramentów,medytować nad Biblią, czytać teologów – wszystko na nic. Lasciate ogni speranza...
Słowa księdza biskupa rozpraszają we mnie ostatnie zalegające jeszcze gdzieś w głębi duszy strzępy tamtych pajęczyn. Obecnie męczy mnie już tylko problem, w jaki konkretnie sposób i jak bardzo człowiek może się otworzyć na łaskę. Jeżeli zrobi tylko maleńką szczelinkę, niewiele dobroczynnego światła przeniknie przez nią do środka, niewiele ożywczej wody przesączy się do wnętrza. Więc jak otworzyć się bardziej?
Śp. ojciec Joachim Badeni swą przedmowę do książki wybitnego francuskiego teologa Yvesa Congara Chrystus i zbawienie świata (tłum. Anna Turowiczowa, Znak, Kraków 1968) zakończył słowami: “Myślenie teologiczne Congara oświeca, uspokaja, umacnia” (11). Tę zwięzłą formułę z powodzeniem można zastosować także tutaj i powiedzieć podobnie, że w tym finalnym fragmencie, wartym więcej niż wszystkie wiejskie wspominki, w tych kilku ostatnich zdaniach – Pieronek krzepi.
W ogóle dopiero teraz się dowiedziałem, z wielkim zresztą zaskoczeniem, że ten jeden z najbardziej znanych polskich hierarchów pochodzi ze wsi. Z początku przyjąłem tę informację jak zwykłą ciekawostkę i pomyślałem, że na tym się skończy. Ale gdzie tam! Czytam jedną stronę, drugą, trzecią, dziewiątą, ostatnia trzynasta już blisko – a prowadzący rozmowę ciągle wałkują ten sam temat, wciąż wiercą w tym samym miejscu, jakby natrafili na żyłę złota. A cóż w tym właściwie takiego szczególnego? – myślę sobie z rosnącym niezadowoleniem. Zaledwie parę stron wcześniej poprzedni rozmówca zauważył poetycko, że “na ogół wszyscy jesteśmy dzisiaj emigrantami. Wszyscy przychodzimy z jakichś zapomnianych wiosek, z jakiejś zagubionej przeszłości” (12). Czy wobec tego także każda inna osobistość zapytywana w tych tomach nie miałaby do opowiedzenia jakichś własnych, mniej lub bardziej ciekawych reminiscencji związanych z wsią?
W pewnej chwili obudził się nawet we mnie demaskatorski instynkt domorosłego, być może niesprawiedliwego w swych domniemaniach “mistrza podejrzeń”: musi w tym być jakiś ukryty zamysł. Redaktorzy celowo chcą przypiąć dostojnikowi łatkę wieśniaka. Dokładają wszelkich starań, żeby pokazać wszem i wobec, że spod biskupich fioletów wystaje chłopska sukmana i tym sposobem jeśli nie zdyskredytować, to przynajmniej osłabić cierpkie uwagi o cywilizacji śmierci, aborcji, eutanazji i związkach homoseksualnych. (Rozumiecie, facet musi tak mówić, bo tak już został zaprogramowany). Wprawdzie drążą ten wiejski wątek z wielkomiejską klasą, światową tolerancją, ale jak gdyby w ochronnych rękawiczkach. Zacząłem się też zastanawiać, czy przebijająca tu i ówdzie w pytaniach pewna nieporadność jest zamierzona (bo znać się na wsi – czy to nie obciach na salonach?), czy jak najszczersza.
W wywiadzie z Czesławem Miłoszem redaktorzy Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski dali się poznać jako mistrzowie inteligentnego dialogu, olśniewający wnikliwymi pytaniami, które wydobywają z rozmówcy jego największe skarby i skłaniają go do odsłaniania kolejnych sfer swej złożonej osobowości, swych fascynacji, doświadczeń i twórczych dążeń. Prawdziwi akuszerzy. Obecnie przez większą część rozmowy odnosi się wrażenie, że mistrzowie są zmęczeni i serwują sobie chillout (skądinąd zasłużony). W rzeczywistości kolejność prezentowanych rozmów nie pokrywa się z chronologicznym planem ich przeprowadzania, więc wrażenie to jest mylące. Niemniej daje się wyczuć pewne obniżenie lotu. Lecz w sumie – i to chyba tu właśnie tkwi rozwiązanie zagadki – niełatwo komukolwiek zabłysnąć po Miłoszu. Tych czytelników jednak, których nie zniechęci ten przydługi “wiejski” wstęp, nużący jak wspinaczka na Magurkę Radziechowską, czeka sowita nagroda w postaci trzech ostatnich wypowiedzi, zawierających receptę dla współczesnego człowieka.
“Trzeba wejść w siebie i otworzyć się na światło, które dla człowieka wierzącego jest zawsze dostrzegalne i czytelne. To jest kontakt z Bogiem, to jest modlitwa. Człowiek musi sięgnąć po to światło, bo sam z siebie go nie wykrzesze. Taki jest przynajmniej chrześcijański punkt widzenia: Bóg nikomu nie odmawia ukazania sensu jego życia, jeżeli tylko chcemy czytać z Jego księgi. (...) Na łaskę można się zamknąć, na Boga można się zamknąć, ale to jest tak jak z otwartym naczyniem. Jak deszcz pada – musi się napełnić, a jak się ktoś zamknie, chociażby lało bez przerwy, zostanie puste” (Rozmowy..., op. cit., t. 1, s. 37n).
Swego czasu, gdy bez szczególnego rozeznania pochłonąłem całą serię najróżniejszych tekstów teologicznych, w pewnym momencie zaczął mnie dotkliwie dręczyć problem przeznaczenia. Co, jeżeli ktoś chce dostąpić zbawienia, stara się, zabiega o nie, a Bóg ma inny plan? Co, jeśli Bóg się “uprze” i postanowi kogoś nie zbawić? Jeśli tylko ci, których Bóg z góry sobie upodobał, zostaną zbawieni, reszta natomiast, czy chce, czy nie chce, pójdzie na wieczne potępienie? Choćby nie wiem jak się starali, nic im to nie pomoże. Mogą sobie chodzić co niedzielę do kościoła, często przystępować do sakramentów,medytować nad Biblią, czytać teologów – wszystko na nic. Lasciate ogni speranza...
Słowa księdza biskupa rozpraszają we mnie ostatnie zalegające jeszcze gdzieś w głębi duszy strzępy tamtych pajęczyn. Obecnie męczy mnie już tylko problem, w jaki konkretnie sposób i jak bardzo człowiek może się otworzyć na łaskę. Jeżeli zrobi tylko maleńką szczelinkę, niewiele dobroczynnego światła przeniknie przez nią do środka, niewiele ożywczej wody przesączy się do wnętrza. Więc jak otworzyć się bardziej?
Śp. ojciec Joachim Badeni swą przedmowę do książki wybitnego francuskiego teologa Yvesa Congara Chrystus i zbawienie świata (tłum. Anna Turowiczowa, Znak, Kraków 1968) zakończył słowami: “Myślenie teologiczne Congara oświeca, uspokaja, umacnia” (11). Tę zwięzłą formułę z powodzeniem można zastosować także tutaj i powiedzieć podobnie, że w tym finalnym fragmencie, wartym więcej niż wszystkie wiejskie wspominki, w tych kilku ostatnich zdaniach – Pieronek krzepi.
wtorek, 18 października 2011
Ślady jego stóp
Słynna zasada Steve'a Jobsa “Odciśnij ślad we wszechświecie” zawsze przywodzi mi na myśl dewizę, którą kierował się ktoś inny, z pewnością nie tak wielki, a przynajmniej nie globalny celebryta, a mimo to ktoś zasłużony, kto wciąż pozostaje obecny w mojej pamięci pomimo dziesięciu już lat, jakie upłynęły od jego tragicznej śmierci. Dewiza brzmi: “Idź przez życie tak, aby ślady twoich stóp przetrwały cię”. Jej autorem jest śp. ks. bp Jan Chrapek.
W przypadającą dziś dziesiątą rocznicę jego odejścia o głębokości śladu, jaki pozostawił w naszym świecie, mówią jego biogramy, nie tylko encyklopedyczne (choćby ten z Wikipedii, ten z KAI, ten zamieszczony w serwisie Bryk czy ten z serwisu Ściąga). Jednak oprócz wymienianych w nich “obiektywnie ważnych” dokonań liczą się chyba także indywidualne, subiektywne wspomnienia.
Mnie na przykład od razu przychodzi na myśl miesięcznik “Powściągliwość i Praca”, gdzie po raz pierwszy zetknąłem się z jego nazwiskiem. Jakże wiele ten michalicki periodyk znaczył w pewnym krótkim okresie niedawnej historii, przynajmniej dla niektórych spośród tych, którzy próbowali poskładać życie prywatne i społeczne po szoku ery stanu wojennego (trwała w sumie niecałe dwa lata, a jednak wydawało się, jakby upłynął cały wiek). Każdy zaprenumerowany numer wypełniony wartościową treścią niósł pokrzepienie i silny powiew nadzei na sensowną przyszłość, na przekór trudnej rzeczywistości. Był jedną z niewielu enklaw w miarę niezależnego słowa. Dziś dowiaduję się, że powstał o nim nawet film dokumentalny.
Na łamach tego pisma pierwszy raz spotkałem autorów, którzy już niebawem mieli odegrać znaczącą rolę w publicznym życiu kraju (mnie osobiście najbardziej utkwili w pamięci Lech Falandysz z jego skrótowymi wykładami zagadnień prawnych i Paweł Śpiewak z jego elementarzem filozofii społeczno-politycznej). Nie zwracało się uwagi na trochę przedpotopowy tytuł, być może będący okupem za możliwość działania, swoistym haraczem opłaconym reżimowi, zmylonemu może tą archaicznością. Gdyby rzeczywiście tak było, w sumie z całą pewnością warto było zapłacić tę cenę.
Potem zupełnie niespodziewanie ku memu wielkiemu żalowi pismo przestało się ukazywać. Właściwie nie pamiętam już, dlaczego tytuł zniknął. Ale szybkim krokiem szło już nowe. Lukę powstałą po wspomnianych wątkach snutych przez Falandysza i Śpiewaka z nawiązką wyrównało mi ponowne, w pełni legalne wyjście “Res Publiki” (nie wierzyłem własnym oczom, gdy ją ujrzałem leżącą jak gdyby nigdy nic w witrynie kiosku “Ruchu”). A potem nastał rok 1989 i już całkowicie wolna prasa, niepocięta interwencjami cenzury. Wspomnienie o “Powściągliwości i Pracy” zatarło się w burzliwych, wolnych debatach.
Tak minęła przeszło dekada. I nagle pewnego październikowego dnia dowiedziałem się o śmierci jednego z twórców periodyku, wtedy już biskupa Jana Chrapka. Najpierw podano komunikat w wiadomościach radiowych, potem nadano wspomnieniową audycję (to chyba była Jedynka). Wtedy właśnie usłyszałem dewizę, którą kierował się zmarły. A ponieważ sam znajdowałem się akurat na wielkim życiowym rozdrożu, chłonąłem jak gąbka każdą taką motywującą i inspirującą frazę. Dobrze więc i tę zapamiętałem. Trafiła na podatny grunt. Później ucieszyłem się, gdy się dowiedziałem, że utworzono nagrodę Jana Chrapka o nazwie, którą od razu zrozumie każdy, kto pamięta słynne powiedzenie; nagrodę “Ślad”. Obecnie wiem też, że jego imię nadano m.in. Wyższej Szkole Biznesu w Radomiu.
Ślady stóp księdza biskupa Jana Chrapka z całą pewnością go przetrwały. Także o nim można powiedzieć, że odcisnął ślad we wszechświecie.
Jan Chrapek i Steve Jobs. Chrześcijanin-katolik i buddysta. Choć zajmowali się różnymi sprawami, obu łączyło myślenie o sprawach ostatecznych i pragnienie dokonania czegoś trwałego i wartościowego.
Obaj wzmocnili też we współczesnej umysłowości polskiej symbolikę “śladu”. Niedawno przeczytałem wywiad z Haliną Bortnowską, jaki ukazał się w jednym z wrześniowych numerów “Tygodnika Powszechnego”. W pewnym momencie przeprowadzający go Michał Bardel i Janusz Poniewierski zwrócili się do swej rozmówczyni w następujących słowach: “Wróćmy do Pani jubileuszu. W ciągu tych 80 lat pozostawiła Pani po sobie wiele śladów – to jest wiele działań, którymi można by obdzielić pluton gorliwych wolontariuszy. Który z tych śladów uważa Pani za najważniejszy? Co się Pani naprawdę udało?”. Czy w tym dialogu nie wyczuwa się dyskretnej obecności kogoś dobrze znanego całej trójce? A może całej trójce przemknęli w tym momencie przez myśl obaj odciskacze śladów?
czwartek, 13 października 2011
Zamknięty biogram
Minął tydzień od śmierci Steve'a Jobsa. Z obfitego strumienia doniesień medialnych, tekstów i materiałów audiowizualnych wyłowiłem kilka bardziej mnie interesujących, podsumowujących jego osobiste dokonania, a także pozwalających spojrzeć na jego osobę głębiej i ostrzej, dostrzec w niej więcej niuansów. Dzięki nim sylwetka znakomitego komputerowca nabrała w moich oczach większej wyrazistości. Podkreślam, że nie prowadziłem jakiegoś systematycznego nasłuchu, a po prostu rejestrowałem to, co pojawiło mi się na ekranie monitora, i tylko skrzętnie zachowywałem linki do co ciekawszych materiałów.
Warto więc przypomnieć na przykład tekst wspomnieniowy szefa serwisu Spider's Web Przemysława Pająka, jak również jego wypowiedzi telewizyjne – tę bardziej ogólną, a także tę bardziej specjalistycznie biznesową. Można do tego dorzucić sumaryczne materiały zebrane przez TVN 24, ze znanym mi już wystąpieniem na Stanford University i z galerią zdjęć. “Magazyn Coaching” zamieszcza obszerne fragmenty wspomnianej już przeze mnie książki Carmine Gallo o wielkim innowatorze, a co szczególnie cenne, wylicza jego siedem zasad. Śledzący trendy technologiczne dziennikarz “Polityki” Edwin Bendyk poprzez filmik załączony do wpisu na blogu pozwala poczuć magiczną aurę słynnych konferencji Jobsa.
Odejście zasłużonego buddysty z uwagą komentowały także katolickie serwisy informacyjne, np. jezuicki DEON. Z kolei inny portal z uznaniem przypomniał o zdecydowanym sprzeciwie Steve'a Jobsa wobec kuszącego komercyjnie szerzenia pornografii za pośrednictwem produktów Apple, wypominając mu jednocześnie materialne wsparcie, jakiego udzielił kampanii na rzecz legalizacji związków homoseksualnych. Nie sposób pominąć również bardzo oszczędną w słowach notkę, jaka ukazała się w “L'Osservatore romano”, podkreślającą geniusz Jobsa, ale zwracającą też uwagę na to, że oprócz blasków w życiu komputerowego celebryty były również i cienie.
Na koniec zerknąłem jeszcze do biogramu w nieocenionej, aktualizowanej na bieżąco Wikipedii. Muszę przyznać, że wciąż trudno mi się oswoić z tym, że życie kolejnej znanej mi od lat osoby zostało zamknięte drugą datą. Cóż, wszystko przemija...
Warto więc przypomnieć na przykład tekst wspomnieniowy szefa serwisu Spider's Web Przemysława Pająka, jak również jego wypowiedzi telewizyjne – tę bardziej ogólną, a także tę bardziej specjalistycznie biznesową. Można do tego dorzucić sumaryczne materiały zebrane przez TVN 24, ze znanym mi już wystąpieniem na Stanford University i z galerią zdjęć. “Magazyn Coaching” zamieszcza obszerne fragmenty wspomnianej już przeze mnie książki Carmine Gallo o wielkim innowatorze, a co szczególnie cenne, wylicza jego siedem zasad. Śledzący trendy technologiczne dziennikarz “Polityki” Edwin Bendyk poprzez filmik załączony do wpisu na blogu pozwala poczuć magiczną aurę słynnych konferencji Jobsa.
Odejście zasłużonego buddysty z uwagą komentowały także katolickie serwisy informacyjne, np. jezuicki DEON. Z kolei inny portal z uznaniem przypomniał o zdecydowanym sprzeciwie Steve'a Jobsa wobec kuszącego komercyjnie szerzenia pornografii za pośrednictwem produktów Apple, wypominając mu jednocześnie materialne wsparcie, jakiego udzielił kampanii na rzecz legalizacji związków homoseksualnych. Nie sposób pominąć również bardzo oszczędną w słowach notkę, jaka ukazała się w “L'Osservatore romano”, podkreślającą geniusz Jobsa, ale zwracającą też uwagę na to, że oprócz blasków w życiu komputerowego celebryty były również i cienie.
Na koniec zerknąłem jeszcze do biogramu w nieocenionej, aktualizowanej na bieżąco Wikipedii. Muszę przyznać, że wciąż trudno mi się oswoić z tym, że życie kolejnej znanej mi od lat osoby zostało zamknięte drugą datą. Cóż, wszystko przemija...
sobota, 8 października 2011
Zdrowe rzeczy, zdrowi ludzie, zdrowe myśli
Jakiś miesiąc temu sięgnąłem po trzy tomy z cyklu Rozmowy na koniec wieku. Już od paru ładnych lat obiecuję je sobie przeczytać. Niektóre z tych wywiadów oglądałem w telewizji lub czytałem, innych zupełnie nie znam. Obecnie, gdy tamten wiek dawno już się skończył, a nowy zaczął się na dobre, uznałem, że warto wreszcie bardziej systematycznie przestudiować tę serię diagnoz stanu kultury, nie tylko polskiej. Może właśnie z perspektywy tych kilkunastu lat, jakie minęły, lepiej będzie można ocenić ich trafność. Poza tym nie zaszkodzi poćwiczyć trochę respekt dla przedstawicieli kulturalnej elity kraju.
"Trzeba lubić rzeczy zdrowe", pisze Czesław Miłosz (Rozmowy na koniec wieku, t. 1, Znak, Kraków 1999, s. 16). Wspomina o doktorze, który "gdy szarlataństwa mu dopieką zaleca befsztyk, rosół, mleko..." (16) – i nie jest to wcale jakaś pochwała banalnego epikureizmu. "Sam szukałem instynktownie – bardziej instynktownie niż teoretycznie – zdrowych ludzi, zdrowych myśli" (16), mówi Miłosz. Od razu też przytacza przykładowy wynik tych poszukiwań: "Jednym z tych ludzi był Stanisław Vincenz" (16). (Być może nigdy już nie znajdę w sobie motywacji do przebrnięcia do końca przez trzy grube tomy Na wysokiej połoninie, muszę jednak kiedyś wrócić przynajmniej do zbioru esejów Z perspektywy podróży). Kiedy noblista mówi metaforycznie o zdrowiu Vincenza, wyraźnie chodzi mu o odróżnienie autora Dialogów z sowietami od filozofów-szarlatanów, obmyślających abstrakcyjne systemy usprawiedliwiające dwudziestowieczne rzezie. U nich na pewno nie znajdzie się właściwej piewcy Huculszczyzny zdrowej "filozofii przyjaźni wobec życia" (16).
Skoro już mowa o pisarzach, nasunęło mi się pytanie, którego jeszcze spośród nich można by uznać za okaz i wzór "zdrowego człowieka". Czy na przykład Fiodor Dostojewski jest zdrowy? Nie chodzi rzecz jasna o jego problemy ze zdrowiem fizycznym ani o wieloletnią, wyniszczającą skłonność do hazardu. Z pewnością nie o takim zdrowiu mówi autor Traktatu moralnego. Zatem czy można Dostojewskiego wymienić jako przykład zdrowego myśliciela i twórcy? Na pewno ogólnie za zdecydowanie zdrową należy uznać jego pasję poznania człowieka w całej jego realnej prawdzie, człowieka uwikłanego w jakieś dramaty i tragedie, zaplątanego gdzieś między dobrem i złem. Ta właśnie pasja nadaje jego dziełu uniwersalny charakter i każe je zaliczyć do najpoważniejszych analiz rzeczywistości. Ale czy to dotykanie ludzkich ran, to przyglądanie się z bliska ludzkiej nędzy, ta nieustannie ponawiana próba przeniknięcia problemu zła, to ciągłe obcowanie ze złem - nie nakazuje pewnej ostrożności w zalecaniu dzieł tego pisarza jako czegoś w rodzaju uzdrawiającego eliksiru? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się domagał, żeby takie typy jak Raskolnikow czy Stawrogin kształtowały wyobraźnię młodych pokoleń już od przedszkola niczym bohaterowie biblijni.
A propos Biblii. Czy można sobie wyobrazić, żeby Miłosz odmówił atrybutu zdrowia Biblii? Żeby uznał ją za księgę niezdrową? A jednak gdzieś stwierdził, że Biblia nie jest książką dla dzieci. Aczkolwiek z tą myślą, że zawarte w niej fragmenty "dla dorosłych" wymagają pewnej dojrzałości odbiorcy; że podane zbyt wcześnie spowodowałyby tylko spustoszenie w niedojrzałym organizmie duchowym, zamiast przyczynić się do jego rozwoju.
W sumie zdrowie jest jedno, różne są jednak służące mu środki. Inaczej przyczynia się do niego witamina, inaczej szczepionka przeciw groźnej chorobie, a jeszcze inaczej antybiotyk. Choć oczywiście wszystkie te środki są ważne, każdy na swój sposób, każdy przyjmowany zgodnie z zaleceniami. Może więc podobnie jest również z pisarzami i myślicielami. Także z Dostojewskim.
Swoją drogą, wyraźnie widać, jak wiele mogliby o metaforze zdrowia powiedzieć medycy.
"Szlachetne zdrowie"... Kiedyś, już dość dawno temu, jako nastolatek wybrałem się do kina na Opatrzność z Johnem Gielgudem w roli głównej. Film ten, jak go zapamiętałem, to kilkadziesiąt minut nieprzerwanego przytłaczającego koszmaru pełnego nieprawdopodobnych, nieobliczalnych zwrotów akcji. I na koniec zaskakujący finał: okazuje się, że wszystko to, co się działo wcześniej i co się przeżywało z absolutną powagą, było tylko sennymi majakami pogrążonego we śnie pisarza o bujnej wyobraźni (i z pociągiem do butelki). Natomiast rzeczywiste i prawdziwe jest dopiero to, co się dzieje teraz: spokojny, pogodny poranek, śniadanie podane na łonie natury, na pięknym zielonym trawniku przed angielskim starym dworem otoczonym majestatycznymi drzewami i przyjazna pogawędka paru bliskich sobie osób. Nigdy nie zapomnę tamtego wyzwalającego, oczyszczającego uczucia powrotu do normalności. Do zdrowia.
A co – i kto – dla Was jest synonimem zdrowia?
czwartek, 6 października 2011
Sprzedawca marzeń
Steve Jobs nie żyje. Dowiedziałem się o tym z dość przypadkowo przeglądanego serwisu Money.pl. Wczoraj późnym wieczorem znalazłem w nim pewien artykuł, który mnie zaciekawił, ale nie starczyło mi już sił czy motywacji do jego przeczytania. Dziś zacząłem swój internetowy dzień od jego lektury i przy tej właśnie okazji natrafiłem na tę szokującą wiadomość. Chwilę potem znalazłem jej potwierdzenie w Onet.pl, a zamieszczony tam lakoniczny news bez bliższych wyjaśnień od razu przekierował mnie do archiwalnego artykułu zawierającego szerszą prezentację sylwetki wielkiego innowatora.
A dopiero co, zaledwie przedwczoraj trafiła mi w ręce (w końcu) jedna z dwóch książek o nim, wydanych niedawno przez Znak. Odłożyłem na kiedy indziej tę o sztuce prezentacji, sięgnąłem natomiast po tę, która wydała mi się ważniejsza: o sekretach innowacji. Z uwagą zagłębiłem się w grubym tomie, próbując przeniknąć choć trochę tajemnicę sukcesu tego współczesnego wizjonera, dociec intelektualnych źródeł jego kreatywności, zapamiętać na zawsze siedem zasad, którymi się kierował w życiu i w pracy.
Wiedziałem o problemach zdrowotnych, z jakimi charyzmatyczny szef Apple zmagał się od dłuższego czasu, jednak głęboko wierzyłem, że szczęśliwie je przezwycięży. To przeświadczenie podbudowywał we mnie stale obecny w pamięci inspirujący filmik z przemówieniem wygłoszonym na Uniwersytecie Stanforda. Gdy niedawno ojciec Fabian Błaszkiewicz udostępnił go na swoim profilu, elektryzując nim potężne grono swych facebookowych znajomych, wydawało się, jakby był nagrany zaledwie parę dni wcześniej (dopiero dziś dokładniej sprawdziłem rok wideorejestracji). Tamte spokojnie płynące, mądre, tchnące ufną wiarą w przyszłość słowa prelegenta w uniwersyteckiej todze, wzbudzające entuzjazm akademickiego audytorium mają w sobie coś takiego, że usypiają czujność widza, przenoszą go w jakąś rzeczywistość ponadczasową, każą zapomnieć o niedolach tego świata. Toteż w ten przedwczorajszy wtorek, gdy zatraciłem się w lekturze, cały umysł wciąż wypełniała mi pogodna i beztroska aura tamtej uroczystości rozdania dyplomów. I ani przez chwilę nie przemknął mi przez głowę choćby cień domysłu, że już za niecałe dwie doby główny bohater tak dramatycznie nagle zakończy swą pasjonującą ziemską przygodę.
Wytyczyłeś drogi. Robiłeś to, co kochałeś. Odcisnąłeś ślad we wszechświecie. Dzięki. Żegnaj.
A co dla Was było wydarzeniem tego dnia? Może literacki Nobel, którego otrzymał Tomas Tranströmer (brawo dla Wikipedii za błyskawicznie zaktualizowany biogram!), a którego nie otrzymał Bob Dylan, uważany za faworyta?
Subskrybuj:
Posty (Atom)