środa, 20 czerwca 2012

Lustro finansów osobistych

Po dokładniejszym już zapoznaniu się z ofertą wydawnictwa Złote Myśli i „kupieniu” na jego stronie kilku darmowych e-booków zdecydowałem się na zakup pierwszej płatnej książki: Andrzej Mańka, Jak o pieniądzach myślą bogaci i dlaczego biedni robią błąd, myśląc inaczej (http://planowanie-finansowe.zlotemysli.pl/polecamzprzekonaniem,1/).

Już nie pamiętam dokładnie, co zaważyło w sposób decydujący na moim wyborze. W każdym razie tekst oferty sprzedażowej oraz darmowy fragment okazały się dostatecznie perswazyjne. Zainteresowały mnie i przekonały. Można powiedzieć: były komercyjnie skuteczne.

Przy czym obecnie, już po przeczytaniu, a właściwie pochłonięciu całego dzieła, w żadnej mierze nie czuję się zmanipulowany, wykorzystany, naciągnięty. Wręcz przeciwnie, z tym większym uznaniem myślę o kunszcie copywriterskim autorów oferty, którym udało się uchwycić coś istotnego z przesłania książki, ani jednym zbędnym słowem nie wpadając w przesadę, nie przechwalając jej, nie przereklamowując. A w tamtym momencie, gdy decydowałem się na prawdziwy zakup online (ba, pierwszy w życiu!), każda fałszywa nuta w tym sprzedażowym przekazie natychmiast by mnie odwiodła od złożenia zamówienia.

Możliwe, że zahipnotyzowało mnie hasło „myślenie”, użyte dwukrotnie już w samym tytule. Pieniądze i myślenie, finanse i intelekt – cóż za intrygujące sprzężenie dwóch tajemniczych dziedzin rzeczywistości.

Pieniądze są przedmiotem myślenia. O pieniądzach się myśli. Myślą o nich bogaci i biedni. Problem tylko w tym, w jaki sposób myślą o nich jedni i drudzy. A jak dodaje również tytuł, niektóre sposoby myślenia mogą być błędne.

Właśnie owo „jak” myślenia o finansach decyduje o tym, że jedni osiągają zamożność i wiodą szczęśliwe, dostatnie życie, inni natomiast doznają rozległych niszczycielskich skutków trwania w błędzie; destrukcyjnych we wszystkich wymiarach ich życia.

Więc już sam tytuł stanowi wystarczającą zachętę do sięgnięcia w głąb siebie. Do zapytania: a jak to jest u mnie?

Każdy może się tu przejrzeć jak w lustrze. Rozpoznać swoje własne schematy myślenia o pieniądzach. Przyjrzeć się im. Zidentyfikować blokady. Zastanowić się nad ich genezą. Przemyśleć ich uwarunkowania psychologiczne, religijne czy historyczne. A żywa, dociekliwa inteligencja autora, jego różnorodne zainteresowania i szerokie perspektywy poznawcze są doskonałym katalizatorem prywatnych odkryć i doświadczeń „eureka!”.

Muszę powiedzieć, że we mnie osobiście taka towarzysząca czytaniu mimowolna samoanaliza wytworzyła znaczny dyskomfort. Nie spodziewałem się aż tak wielkich wpływów „biednego Polaka” w moim życiu. Prawdę mówiąc, nie chcę o tym pisać. To zbyt osobiste. Nawet jak na tę nieoficjalną czy półoficjalną konwencję bloga. I nawet pomimo ogólnokrajowego zakresu opisywanych zjawisk, w których każdy współplemieniec może to i owo rozpoznać w sobie.

Pocieszam się tym, że także samo dzieło wyrosło z dyskomfortu. Z wielkiego dyskomfortu autora, który w pewnym momencie przeżył aż do bólu nieznaczny z pozoru błąd w swoim myśleniu o finansach. Ot, taki niepozorny błędny schemat, który przez lata pozostawał gdzieś w tle, uśpiony, nierozpoznany, a jednak w pewnej chwili niespodziewanie się ujawnił i głęboko zdezorganizował życie piszącemu, rozsypał jego „życiowe puzzle”.

Cóż znaczy zadowolenie z dobrego, udanego zakupu... Bo nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że książka warta jest swojej ceny. Odnoszę nawet wrażenie, że cena niższa byłaby czymś niepoważnym, nielicującym z wartością dostarczonej treści. 

Spisuję te ogólne impresje w trakcie powtórnej lektury całości. Podejrzewam jednak, że nie skończy się na tym drugim czytaniu. I na tym drugim już wpisie. Książka zdecydowanie okazała się dla mnie dziełem ważnym. Zawiera przy tym mnóstwo wątków i tropów na tyle dla mnie nowych, że nie mogło być mowy o ich dokładniejszym zbadaniu. Dlatego z pewnością jeszcze do niej wrócę na blogu.

wtorek, 15 maja 2012

Przywództwo w duchu św. Benedykta

Książkę ojca Włodzimierza Zatorskiego OSB Podstawy duchowości lidera (wydanie nowe, poszerzone) polecam wszystkim poszukującym inspiracji religijnej w działalności świeckiej, szczególnie tej związanej z wszelkiego rodzaju kierowaniem i zarządzaniem.

Jeden z najbardziej znanych, klasycznych tekstów cywilizacji zachodniej, jakim jest Reguła św. Benedykta z Nursji, zostaje zastosowany do problemów na wskroś współczesnych, dotyczących społecznego przywództwa oraz zarządzania organizacjami, w tym na przykład własną firmą.

Jak się okazuje, praktyczna mądrość świętego Benedykta, świetnego organizatora, nie bez powodu ogłoszonego patronem Europy, nie zamyka się jedynie w murach klasztornych. Promieniuje na zewnątrz. Może być inspirująca także w działalności całkowicie świeckiej, ukazując jej sens w najwyższych i ostatecznych perspektywach, przepajając ją duchem chrześcijańskim oraz nadając jej orientację i pełny, prawdziwie ludzki, humanistyczny wymiar.

Do największych wartości książki zaliczyłbym wnikliwe analizy tekstów biblijnych, naświetlające różne szczegółowe problemy działalności świeckiej (np. ekonomicznej i społecznej). Wspaniale owocuje tutaj długa tradycja studiów biblistycznych.

Interesującą nowością jest twórcze wykorzystanie rozważań filozofów dialogu na temat takich pojęć jak dialog, spotkanie czy wzajemność.

Już samo sąsiedztwo takich postaci jak Benedykt z Nursji i Emmanuel Lévinas jest dość niezwykłe – i charakterystyczne dla duchowej aury dzieła. Wyraźnie wyczuwalna jest obecność księdza Józefa Tischnera.

Zawartość całej książki streściłbym w dwóch zaczerpniętych z niej myślach.

Pierwsza z nich wyraża się w haśle św. Benedykta: „aby we wszystkim był Bóg uwielbiony”. Jak podkreśla autor, „we wszystkim, nie tylko w modlitwie, nie tylko w liturgii, nie tylko w jakimś działaniu charytatywnym, ale także w pracy, w kontakcie z drugim człowiekiem, w odpoczynku, itd.”.

Druga myśl znajduje wyraz w przekonaniu, że „najważniejszym »miejscem« uwielbienia Boga jest spotkanie z drugim człowiekiem, a konkretnie miłość wzajemna między ludźmi”.

Zwornikiem obu myśli jest słowo „uwielbienie”. Uwielbienie Boga – przede wszystkim w spotkaniu z drugim człowiekiem.

Lider, główny bohater książki, powinien zrozumieć konieczność pewnej samotności, co poniekąd w naturalny sposób zbliża go do monastycyzmu.

Zarazem jednak powinien zrozumieć, że dla jego własnego funkcjonowania istotne jest „życie w otwartości na dar spotkania”. W spotkaniu z drugim tworzy się wspólnota, a „każda wspólnota ludzka powinna mieć pewne cechy komunii”.

Tutaj zaznacza swą obecność Duch Święty – Duch-Komunia, Osoba Trójcy Świętej będąca Komunią Ojca i Syna. „W istocie kierującym całością ma być Duch Święty, a nie taka czy inna osoba lub idea, pomysł czy ideologia”.

Mimo pozornego oddalenia od materialnego konkretu, celem duchowości w żadnym wypadku nie jest jakiekolwiek oderwanie od życia, lecz właśnie „życie w jego pełni”.

Lekturę solidnej porcji głębokich rozważań religijnych i filozoficznych ułatwia prosty język.

Dodane po każdym rozdziale pytania do przemyślenia oraz ćwiczenia nadają książce pewien wymiar pedagogiczny, jakkolwiek jest to pedagogika bardzo subtelna, daleka od natarczywego dydaktyzmu, a zakładająca po prostu pewną dojrzałość czytelnika, jego samodzielne poszukiwania i zamiłowanie do refleksyjno-medytacyjnego przeżywania swej działalności. Więc może lepiej byłoby mówić o pewnym elemencie coachingu.

Warto zapoznać się już chociażby z pięknym darmowym fragmentem książki udostępnionym przez wydawnictwo Tyniec.

środa, 9 maja 2012

Droga gladiatora


W treść książki Daniela Wilczka Finansowy geniusz. Odkryj w sobie bogactwo wprowadza nas materiał audio z fragmentem do odsłuchania (dostępnym TUTAJ). Nie chodzi mi o krótką próbkę, którą możemy odsłuchać z playera bezpośrednio na stronie prezentującej książkę, lecz o darmowy plik mp3 do pobrania. Urywek ten zawiera przejmującą opowieść o gladiatorze, który od dziesięciu lat toczy krwawe walki z nadzieją, że w końcu zdobędzie dzięki nim wolność.

Dowiadujemy się więc już na wstępie, że świat dzieli się na panów i niewolników. Ci pierwsi nie rzucają się w oczy, kryją się gdzieś, dalecy i niedostępni. Domyślamy się jednak, że ktoś w końcu stworzył te okratowane cele i areny z widowniami, które co jakiś czas wypełniają się tłumem żądnym widoku krwi, obojętnie czyjej.

Zostajemy zatem rzuceni w świat niewoli. Niewolnicy zaś dzielą się na dwie kategorie. Jedni to ci zrezygnowani, pogodzeni z losem i swoim upodleniem. Tych jest miażdżąca większość. Oprócz nich są jeszcze waleczni buntownicy, którzy nie zgadzają się na apatyczną wegetację i wchodzą na drogę permanentnej walki, z nadzieją na wyjście z poniżenia.

Uwaga narratora skupia się na tych drugich. Ci dążą do wyzwolenia. Ale nie jak niewolnicy z platońskiej jaskini. Tam chodziło o zwrócenie się w stronę światła, którego zawsze starczy dla wszystkich. Natomiast wolność, której pragną gladiatorzy, jest dobrem rzadkim. Dostępna jest tylko dla nielicznych. Trzeba o nią stoczyć walkę. Jest nagrodą dla tych, którzy dla jej osiągnięcia gotowi są wyeliminować konkurentów.

Tu już nie chodzi o napełnienie umysłu czystą prawdą, lecz o przetrwanie i godne życie. Droga do osobistej wolności prowadzi „przez śmierć i zniszczenie innych ludzi, którzy w gruncie rzeczy mają te same marzenia co ja”. Chcąc być wolnym, trzeba zostać gladiatorem.

Chętnych na ograniczoną liczbę naprawdę wolnych miejsc w świecie jest grubo ponad limit. Aspiranci muszą więc dokonać selekcji. Własnymi rękami. Dlatego ich życie to na przemian morderczy trening i walka. I tak przez całe lata. Jeśli tylko nie padną w którejś z bitew.

Dla słuchacza (lub czytelnika, bo ten sam fragment można przeczytać w darmowym pliku PDF) od początku jest oczywiste, że nie mamy tu do czynienia z powieścią historyczną z czasów antycznego Rzymu. Jasne jest, że metafora gladiatora niewątpliwie służy autorowi do zilustrowania zmagań człowieka współczesnego na wolnym rynku.

Więc mamy oto zaiste piękny obraz świata w ćwierć wieku po upadku totalitarnego reżimu i rzekomym odzyskaniu wolności. Strefa wolności okazuje się dziwnie skurczona. Poszerzają się za to strefy zniewolenia.

W tej niby to liberalnej rzeczywistości o wolność trzeba toczyć zażarte boje. Inaczej bowiem zostaje się żałosnym śmieciem gnijącym w ponurych lochach tego nowego wspaniałego świata.

Idea solidarnego dążenia do wolności okazuje się naiwną utopią. Drugi z istoty swej jest zagrożeniem dla mnie. Jego pragnienie wolności jest nie do pogodzenia z moim. Nie można mu zawierzyć. Nie można z nim ułożyć się na zasadzie synergii. Nie można z nim dążyć do wspólnych celów. Trzeba go unicestwić.

Zamiast warunków do rzeczywiście swobodnego i wszechstronnego rozwoju znajdujemy postępującą brutalizację życia. Stan wojny wszystkich ze wszystkimi.

Status niewolnika staje się statystyczną normą. Nowym pokoleniom świat już na wstępie jako swoisty pakiet startowy funduje sytuację niewolnika. A tym coraz to bardziej mniejszościowym szczęśliwcom stale grozi zdegradowaniem do nędznej egzystencji niewolniczej. Innymi słowy, rodzimy się w celi lub w cieniu więzienia.

Tyle ma nam do zaoferowania świat w ćwierć wieku po przewrocie ustrojowym...

ALE, ALE! STOP, STOP, STOP!

To nie do końca tak. Zagalopowałem się w interpretacji metafory gladiatora. Jakieś podprogowe prądy myślowe znów zaczęły mnie znosić ku starym, opisanym już na tym blogu kataraktom: nieludzki kapitalizm, bezwzględny wyzysk, źli bogacze ssący krew z biednego itp. itd.

Sam autor przerwał mi nagle te zbyt wybujałe wycieczki wyobraźni, stwierdzając jak gdyby nigdy nic, że „w naszych czasach o wolność walczy się, pokonując demony, które siedzą w naszych głowach. Musimy walczyć z wymówkami, gnuśnością, lenistwem i wszelkiego rodzaju słabościami”.

Więc to tak. Chyba się zdrzemnąłem słuchając pięknie czytanej opowieści i niewinna metafora niepostrzeżenie rozwinęła mi się w koszmarny sen. Czas się obudzić.

Co za ulga! Wychodzi ni mniej, ni więcej tylko na to, że naszym największym wrogiem jesteśmy my sami. Okazuje się, że jedyne walki, jakie musimy stoczyć, to na przykład prezentacja przed wieloosobową grupą lub seria czynności związanych z poszukiwaniem pracy.

Bagatela.

Chociaż nie, nie bagatela. Autor wcale nie bagatelizuje tych wyzwań. Właśnie z całą trenerską powagą chce nas do nich przygotować. Za pomocą serii pytań stanowiących tytuły poszczególnych podrozdziałów sprawdza stan naszego psychicznego umięśnienia.

Na przykład:

„Czy jesteś pewny siebie?
Jak znosisz porażki?
Jak się zachowujesz w sytuacjach zagrożenia?
Czy masz dużą zdolność samokontroli?
Czy jesteś zdeterminowany i wytrwały?”

I tak dalej. Zobaczcie sami.

Na tym między innymi opiera się proponowany przez niego program zaprawy współczesnego gladiatora.

Trudno tu znaleźć choćby słowo o finansach. Za to wielki nacisk położony jest na strukturę emocjonalną i wiedzę o sobie samym. Ich rola w budowaniu podstaw sukcesu finansowego jest nie do przecenienia.

Chodzi o to, byśmy w codziennym pokonywaniu trudności nabrali takiej odwagi, jakiej potrzebował gladiator z przytoczonej opowieści. Bo z reguły za bardzo wyolbrzymiamy nasze problemy. I wtedy szukamy wymówek, panikujemy, wycofujemy się, uciekamy.

A tymczasem w takich wypadkach należy zadać sobie pytanie: czym jest zmaganie się z tą trudnością w porównaniu z walką na śmierć i życie?

Od tego właśnie powinniśmy rozpocząć naszą podróż do wolności, zarówno mentalnej, jak i materialnej.

wtorek, 1 maja 2012

Źródło problemów i zło konieczne

Wstępnie, więc szybko i pobieżnie zapoznałem się z omówieniem książki Andrzeja Mańki Jak o pieniądzach myślą bogaci i dlaczego biedni robią błąd, myśląc inaczej (dostępna w różnych wersjach TUTAJ).

W tytule serii Bogaty Polak, biedny Polak od razu rozpoznałem ciekawą aluzję do słynnego bestsellera Roberta Kiyosaki Bogaty ojciec, biedny ojciec.

Jeszcze bardziej zainteresował mnie dramatyczny epizod, od którego na dobre zaczęła się pasjonująca przygoda przyszłego eksperta z rozwojem własnej inteligencji finansowej. Musiał się poczuć nieźle upokorzony, dotknięty do żywego, wścieknięty.

Ale nie zrozpaczony, jak tysiące innych Polaków w podobnej sytuacji, o których mówią przytoczone ponure statystyki.

Stało się dla mnie jasne, że książka zrodziła się z ogromnych emocji, z pozytywnej agresji, z wielkiego gniewu – na siebie.

Przebiegłem wzrokiem parę dalszych akapitów polecającego tekstu i zatrzymałem się na dłużej przy pasku odtwarzacza, żeby przesłuchać fragment książki w wersji audio.

I oto gdy tylko nacisnąłem trójkącik playera, spiker łagodnym mentorskim tonem, dziwnie powoli i wyraźnie, jakby mu specjalnie zależało na tym, żebym to akurat ja nie uronił ani jednego słowa, zaczął cedzić takie oto stwierdzenie autora:

„Biedny Polak nie dostrzega związku między swoją kondycją finansową i cechami charakteru. Uważa pieniądze za źródło problemów lub co najwyżej zło konieczne. Stawia w swoim umyśle i swoim życiu wyraźną barierę między wiedzą o pieniądzach i stosunkiem do nich a stylem życia i swoimi nawykami”.

Niemal podskoczyłem z wrażenia. Skąd facet tyle o mnie wie?!

sobota, 28 kwietnia 2012

Edukacja, której nie daje żadna szkoła

W książce Arkadiusza Bednarskiego Żyj i bogać się! (obszerniejsze omówienie oraz samą książkę możesz znaleźć TUTAJ) tak na pierwszy rzut oka zaciekawiły mnie dwie rzeczy: pojęcie blokady finansowej oraz uwagi o edukacji finansowej.

O tym, że „pieniądze szczęścia nie dają”, słyszałem od niepamiętnych czasów. A słowa te utrwaliła mi w pamięci na dobre piosenka Danuty Rinn, mimo że lekko się do nich dystansuje.

Powiedzonko, że „pieniądze to nie wszystko”, inny popularny temat szkolnych wypracowań (gotowe rozprawki oferują serwisy Bryk.pl i Ściąga.pl), także rejestrowałem tak często, że już nawet nie kojarzę go z konkretną osobą, a przyjmuję, że powtarzali je prawie wszyscy bliscy.

Ideał człowieka „biednego, ale uczciwego” wpajała mi w dzieciństwie szkoła i katecheza religijna (zaskakująco zgodnie, jak na czasy PRL, ale cóż, wtedy nie było szans na to, żeby jakiś prekursor ojca Fabiana Błaszkiewicza głosił rekolekcje o „dobrym bogaczu”). A jeszcze długo potem, czyli całkiem niedawno, przerabiałem ten wątek z synem piszącym wypracowanie na temat legendy o Złotej Kaczce, kończącej się dobitnym morałem: „Nie dukat paniczu daje szczęście ino praca i zdrowie”.

Zastanawiając się nad tymi oraz pozostałymi wyliczonymi przez Arkadiusza Bednarskiego obiegowymi przekonaniami na temat pieniędzy i bogactwa stwierdzam, że niestety wychowałem się pod wpływem wszystkich tych uprzedzeń.

Rozpoznaję też w sobie przytłaczającą większość wyliczonych przez autora w kolejnej liście oznak blokady finansowej (może z wyjątkiem uczucia zawiści i zazdrości).

Zdecydowanie muszę się „przeprogramować”, bo żyć dalej z takimi ograniczającymi negatywnymi wzorcami mentalnymi nie ma potrzeby i nie warto.

Najwyższy czas się reedukować. Nigdy nie jest za późno, żeby wykonać krok we właściwym kierunku. Zawsze wierzyłem w ideę longlife education, uczenia się przez całe życie. W szczególnym wypadku oznacza to również: longlife reeducation

Co się tyczy edukacji finansowej, autor wymienia ją jako jeden z czterech rodzajów edukacji. Oprócz niej wyróżnia edukację szkolną, zawodową i życiową.

Wśród wszystkich wyróżnionych przez siebie rodzajów edukacji „ze względu na rosnącą rolę pieniądza” uważa ją za „najbardziej przydatną”, aczkolwiek zaznacza, że „z nich wszystkich jest najtrudniej dostępna”.

Czy już samo to nie jest ciekawe?

Wyspecjalizowane szkoły ekonomiczne przekazują jedynie, zdaniem autora, wiedzę finansową dotyczącą zarządzania finansami innych osób i instytucji oraz finansami publicznymi (wiedzę zresztą, jak przekonuje, niepraktyczną i nieefektywną). Zarzuca im, że raczej nie uczą zarządzania finansami własnymi. Wcale też nie gwarantują zamożności. Ich absolwenci często sami borykają się z problemami finansowymi.

Zatem edukacja najbardziej przydatna, a najtrudniej dostępna. Nieosiągalna właśnie tam, gdzie można by się spodziewać ją zdobyć. Zdobywana natomiast, jak mówi autor, „przy okazji”.

Co to może dokładniej znaczyć? Z pewnością to, że zdobywana na ogół w trakcie edukacji pozaszkolnej, pozaprogramowej, nieformalnej. Bez podręczników, zeszytów do ćwiczeń, seminariów, warsztatów i praktyk. Bez rozliczania za realizację programu. Bez stopni. Na zasadzie samokształcenia. I pewnie metodą prób i błędów. W sposób okazjonalny, a więc z jednej strony spontaniczny, bazujący na żywej inteligencji, lecz z drugiej strony niezorganizowany, niesystematyczny, niemetodyczny, przypadkowy i pewnie w dużej mierze chaotyczny, jak popadnie. Od lepszych lub gorszych praktyków, jak komu się poszczęści.

Zdumiewające.

Chcąc wypełnić tę dotkliwą lukę, Arkadiusz Bednarski oferuje książkę proponującą przede wszystkim bardziej przyjazne pieniądzom i bogactwu wzorce mentalne oraz odpowiednią wiedzę. Prezentuje i analizuje rozmaite strategie zdobywania pieniędzy i bogacenia się.

Na ile można jego książce zaufać? Chyba najlepiej będzie, jeśli każdy sam ją przetestuje.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Sukces na detoksie

Zaintrygowała mnie oferta na okładce z tyłu ostatniego numeru „Magazynu Coaching” (marzec-kwiecień 2012 r.). Całostronicowa reklama poleca kompleks usług, którego jednym z elementów jest „coaching odtoksyczniania sukcesu” (nazwa zastrzeżona).

Punkt ten wydał mi się o tyle interesujący, że dopiero co w poprzednim numerze tego czasopisma przeczytałem niezwykle ciekawy artykuł pt. Toksyczny sukces. A zatem jeden numer periodyku przedstawia rozpoznanie i opis pewnego groźnego zjawiska, a już następny lansuje panaceum na nie. To się nazywa dynamika i postęp. I zarazem umiejętność wykorzystywania okazji biznesowych.

W sumie zarówno artykuł, jak i reklama budują świadomość tego, że każdy sukces jest potencjalnie niebezpieczny, potencjalnie toksyczny i jako taki wymaga stałego monitorowania, regularnej kontroli i od czasu do czasu – serwisowania.

Tym sposobem na rynek wchodzi nowy rodzaj usług: obsługa sukcesu.

A zapotrzebowanie na nią wydaje się być ogromne. Bo przeciętni śmiertelnicy na ogół chyba nie umieją się obchodzić z sukcesem. Często powodzenie spada na nich nagle i zastaje ich kompletnie nieprzygotowanych. Łudzą się, że ich dobra passa będzie trwać wiecznie, że zasłużyli na ten dobrostan swymi niezwykłymi zaletami osobistymi, że ciężko na niego zapracowali.

Upojeni pomyślnością, tracą czujność, wpadają w ogólne oszołomienie, połączone z zawrotami głowy i ślepotą na ostrzegawcze sygnały.

A potem równie nagle wszystko zaczyna się psuć i znika jak piękna, lecz ulotna zjawa.

Pozostają tylko wspomnienia czasów świetności i bolesne poczucie tego, że samemu przyłożyło się ręki do własnego nieszczęścia, nieświadomie wywołując groźne procesy. Jak niefrasobliwe dziecko bawiące się zapałkami przy zbiorniku z benzyną.

Warto więc w porę zadbać o profesjonalną pomoc.

Oczywiście wskazane byłoby samemu posiąść choćby elementarną ogólną wiedzę o sukcesie i zawczasu podjąć odpowiednie działania profilaktyczne, nie czekając, aż specjalista wykryje ostre zatrucie i zaaplikuje drakoński detoks.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Oswajanie kryzysu

Autorem darmowego e-booka Recepta na kryzys jest Mirosław Skwarek, ekspert perswazji, mistrz w sztuce wywierania wpływu.

W pierwszej chwili ucieszyłem się, że o kryzysie nie będzie mówił ekspert ekonomii. Nie będę się więc musiał przedzierać przez niezrozumiałe terminy, tabele i wykresy.

Po chwili jednak zlękłem się, że będę musiał za to stawić czoło zawodowemu „przekonywaczowi”, jednemu z tych, co to za pomocą sofistycznych argumentów, nieetycznej retoryki i zręcznych trików NLP potrafią niezbicie udowodnić, że białe jest czarne, a czarne jest białe.

Na pewno więc zaraz zacznie mnie przekonywać, że w rzeczywistości kryzys to róg obfitości, wysyp dobrodziejstw, urodzaj niepowtarzalnych okazji biznesowych. Albo że tak naprawdę w ogóle go nie ma.

I faktycznie, niektóre stwierdzenia autora Recepty zdają się potwierdzać te domniemania. Pisze na przykład, że kryzys tak naprawdę jest wynikiem ludzkiej podatności na sugestię, zbiorową halucynacją, która za sprawą rozhisteryzowanych mediów zagnieździła się w naszych umysłach, wzbudzając w nas permanentną panikę. 

A jednak nie lekceważy takich faktów jak znaczny spadek obrotów firm i trudności w ich funkcjonowaniu czy też utrata pracy lub zasobów finansowych przez osoby prywatne. Nie próbuje przekonywać, że w gruncie rzeczy kryzys jest iluzją. Precyzuje natomiast, że w jego przekonaniu można zneutralizować jego działanie w swoim życiu.

Nawet jeśli kryzys jest głównie stanem umysłu, trzeba go stamtąd „wypłoszyć”. W tym celu należy zmienić percepcję, przekierować swoje mentalne spojrzenie, zwrócić je na jaśniejszą stronę życia.

Autor proponuje więc dostrzec jasne strony kryzysu. Chce pokazać, że jest w nim wiele pozytywnych aspektów. „Tak naprawdę od Ciebie zależy to, jak spojrzysz na kryzys. Czy potraktujesz go jako przekleństwo, czy jako szansę na rozwój”.

Podstawowa korzyść płynąca z kryzysu to wzbogacenie naszego samopoznania. Kryzys ujawnia nam nasze słabości. Pokazuje, że nie jesteśmy tak doskonali, jak byśmy chcieli. Okazuje się wtedy, że zwykle zaniedbujemy naszą pracę nad sobą. Nie mamy jasno wytyczonych celów. Nieefektywnie wykorzystujemy swój czas, nie umiemy nim zarządzać, marnujemy go w wielkich ilościach. Pora więc przyjrzeć się każdemu z tych niedostatków i znaleźć sposoby na ich skorygowanie.

Ponadto kryzys zmusza nas do zwiększenia kreatywności, generowania większej ilości pomysłów na wyjście z trudnych sytuacji. W końcu tak możemy oswoić kryzys, że zacznie pracować na naszą korzyść. „Szczyt twórczego myślenia: połączyć kryzys z szansą na zarabianie i zdobywanie fortuny”.

Kryzysowe kłopoty zmuszają nas do odnowy systemu motywacji. „Ogromny pozytyw sytuacji kryzysowych – są one często lepszym motywatorem niż usłyszane rady”.

Mierzenie się z nowymi wyzwaniami sprawia, że wzbogacamy się o nowe doświadczenia i stajemy się mocniejsi. W ten sposób kryzys „staje się szkołą życia, w której uczymy się działać świadomie w czasach dobrobytu”.

Kryzys jest znakomitą okazją do wykształcenia w sobie mnóstwa nowych nawyków. Wśród nich jednym z cenniejszych jest negocjowanie upustów cenowych przy zakupach. Najwyższy czas, byśmy zwolnili blokady kulturowe i zaczęli się upominać o przysługujące nam jako klientom rabaty. Sztuka negocjacji dodaje zakupom i w ogóle życiu niepowtarzalnego smaku i atrakcji.

W każdym czasie powinno się mądrze inwestować. Ale czy kryzys to dobry czas na inwestowanie? Zaskoczonym autor od razu dopowiada: w wiedzę. Wiedza przyczynia się do poprawy jakości życia i zabezpiecza przed skutkami kryzysu. „Jeżeli codziennie przez rok będziesz poznawał praktyczne sposoby osiągania sukcesu, czytając o nich, to nie ma takiej możliwości, żeby ta wiedza w pewnym momencie nie stała się częścią Ciebie”. Jednak inwestycja ta zadziała dopiero wtedy, gdy teorii zdobywanej poprzez lektury, kursy i szkolenia będzie towarzyszyć praca. Trzeba wyrobić w sobie nawyk doskonalenia siebie, codziennego rozwijania się. 

Wreszcie bolesne doświadczenia ludzi dotkniętych szczególnie ciężkimi stratami zwracają uwagę na wielowymiarowość życia, w tym także sukcesu. Pozwalają odkryć, że oprócz pracy zarobkowej są jeszcze „przeróżne obszary, które, działające harmonijnie, dają człowiekowi uczucie szczęścia”, np. bliscy i rodzina.

We wszystkich wymienionych tu skrótowo dziedzinach autor nie szczędzi cennych porad i spostrzeżeń, popartych zarówno własnym doświadczeniem, jak i starannie dobranymi lekturami. Chętnie dzieli się sprawdzonymi przez siebie technikami. Całość przyprawia odstresowującą swadą i wyzwalającym humorem.

W efekcie ebook daje skondensowaną porcję witaminy dla umysłu i „niesamowitego kopa do działania”.

poniedziałek, 26 marca 2012

Mentalne puzzle katolicko-komunistyczne

Ksiądz Jacek Stryczek szokuje prawie każdą swoją wypowiedzią. Burzy utarte schematy, kwestionuje fałszywe oczywistości, odziera z komfortowych iluzji.

W wywiadzie dla TVP zaskoczył mnie swoim podsumowaniem katolickiej edukacji religijnej w PRL w kontekście ekonomicznym i socjalnym. Konkretnie w odniesieniu do zagadnień bogactwa, ubóstwa, przedsiębiorczości i wrażliwości na ludzką biedę. Warto obejrzeć tę półgodzinną rozmowę zwłaszcza od dwudziestej minuty.

„Nie byliśmy wychowani w prawdziwej wierze”. Jakimś dziwnym trafem wpojono nam osobliwe skrzyżowanie katolicyzmu z marksowskim komunizmem. Wierzyliśmy w to, co mówi chrześcijaństwo, że należy kochać ludzi ubogich, dawać im szansę. A jednocześnie uwierzyliśmy w teorie Marksa na temat genezy biedy, że wszystkiemu winni są ci, którzy są bogaci. To oni są źródłem zła.

W głowie przeciętnego przedstawiciela pokolenia born in the PRL zlały się więc dwa sprzeczne tłumaczenia świata. Powstało pomieszanie pojęć, z którego dopiero teraz zaczynamy się wyzwalać.

Krakowski duchowny bezlitośnie rozprawia się z poczuciem dumy wszystkich tych wierzących, którym się zdawało, że przeszli nietknięci przez „morze czerwone”. Że ani trochę ich ono nie zmoczyło. Że okazali się doskonale odporni na komunistyczną pedagogikę i propagandę.

Tymczasem niepostrzeżenie wsączył im się do głowy potężny kompleks przesądów, jakże wygodnych dla komuny: ubodzy są z istoty swej dobrzy, bogacze są z istoty swej źli.

Czy takie ujęcie to przesada? Prowokacyjny skrót myślowy?

Legendarni zachodni milionerzy faktycznie niby uchodzili za beztroskich szczęśliwców. Wiadomo było jednak, że ich szczęście jest okupione „krwią biednego”. Dlatego jawili się jako bezwzględni wyzyskiwacze, gnębiciele, pasożyty, pijawki, hieny, rekiny. Świat kapitalistyczny przedstawiał się jako wielkie akwarium wypełnione rybami pożerającymi się wzajemnie, większa mniejszą.

Dziś zdumiewa mnie łatwość, z jaką wyobraźnia godziła się w tamtych czasach z takimi obrazami rzeczywistości. Jak idealnie pasowały do siebie elementy tych dwóch różnych puzzli.

Zdumiewa mnie też powstające wówczas dość powszechnie wrażenie, że naszego świata już to wszystko nie dotyczy. Że komunizm, choć oczywiście jako taki nie do przyjęcia, jakimś skutkiem ubocznym wyeliminował tamto zło. Tak że na zawsze już pozostanie ono poza naszymi granicami. Że będzie tylko plagą krajów zachodnich.

Otwierała się w ten sposób w umysłach i sumieniach furtka do uznania, że przynajmniej to jedno komunizm zrobił dobrze: usunął mechanizm powstawania ekonomicznych dysproporcji między bogatymi i biednymi. A tym samym zlikwidował samą możliwość zrodzenia się pogardy i arogancji człowieka wobec człowieka. Zabezpieczył ludzką godność.

Możłiwe, że dla komunistów już chociażby taki stan świadomości katolików najbardziej opornych na indoktrynację był sporym osiągnięciem. Na pewno dalekim od pełnej świadomości socjalistycznej, czytaj: zniewolonego umysłu, ale jednak rokującym nadzieję na dalsze podboje. Rodzajem dogodnego przyczółka.

Dla nas jednak jest on obciążeniem. Mentalnym reliktem, który warto sobie jasno i do końca uświadomić. Umysłowym nalotem, osadem czy mułem, z którego trzeba się definitywnie oczyścić.

Zadanie to stoi przede wszystkim przed urodzonymi w PRL, ale także, choć może w mniejszym stopniu, przed urodzonymi już w postpeerelowskiej Polsce. Bo opisany stan umysłu, dopóki nie zostanie uświadomiony i przezwyciężony, może się spontanicznie replikować w nieskończoność.

Taki byłby w moim rozumieniu sens wypowiedzi krakowskiego duszpasterza. Trudno mi ocenić, ile racji jest w jego analizie peerelowskiego zanieczyszczenia prawdziwej wiary. Analizie z konieczności niezmiernie skrótowej.

Tak czy owak, wywiad daje do myślenia. I choćby z tego powodu warto było zasubskrybować blog Mariusza Kapusty proaktywnie.pl, gdzie w jednym z najnowszych wpisów znalazłem link do omówionego archiwalnego wywiadu.

poniedziałek, 19 marca 2012

Ron Holland znany i nieznany

Doczytałem do końca Siłę żywego słowa w biznesie Rona Hollanda. I już nabrałem apetytu, żeby przeczytać ją raz jeszcze.

Zdecydowanie jest to jedna z tych książek, które przemówiły do mnie ze szczególną siłą. Jedna z tych, które chętnie zabierałbym ze sobą w góry, co wielokrotnie zaleca autor.

Możliwe, że kiedyś będę mógł o niej powiedzieć to samo, co on mówi o książce Myśl i bogać się Napoleona Hilla: przeczytałem ją 98 razy.

I jeszcze nie raz pewnie do niej powrócę.

Zaciekawiła mnie osobowość autora. Zajrzałem do Youtube. Okazuje się, że jest tam mnóstwo jego filmików (na przykład ten oto).

I zaskoczenie: to Brytyjczyk, nie Amerykanin.

Brak niestety materiałów z polskim lektorem lub chociażby z polskimi napisami. W każdym razie dotąd takich nie znalazłem. Nie wysunęły się na czoło listy. Czy muszę zastosować jakieś wyszukane zapytania?

Podobnie więc jak Nido Qubein, także Ron Holland nie zdobył u nas jak dotąd tak wielkiej popularności jak niektórzy inni autorzy motywacyjni. Nie znalazł większego uznania w oczach rodzimych pasjonatów rozwoju osobistego.

Czym można wytłumaczyć te pomijające ich obu preferencje?

I komu zasugerować przygotowanie wersji polskojęzycznej filmów?

W tym momencie pożałowałem, że tak się zatrzymałem w rozwoju z moim angielskim, przekonany, że dalsza praca nad nim jest zbyteczna, skoro przecież wszystko się na bieżąco tłumaczy. Jak widać, nie wszystko.

Przez chwilę pocieszałem się tym, że jak wiadomo, komunikaty werbalne niosą tylko niewielką część przekazu. Więc tak czy siak mam tę pozostałą pozasłowną miażdżącą większość: to jak London business mentor wygląda, jak zachowuje się przed kamerą, jak patrzy, jak mówi.

Jednak jako miłośnik nie tylko żywego i sensownego, lecz ponadto zrozumiałego dla mnie słowa odczuwam mimo wszystko pewien dyskomfort.

piątek, 9 marca 2012

Wiek brawury i wiek rozumu

Już od pół wieku wróży się za McLuhanem zmierzch mediów tekstowych. Wiadomo, jeden obraz wyrazi więcej niż ileś tam słów, już nie pamiętam ile. A tym więcej filmik w Youtube.

Tymczasem „galaktyka Gutenberga” trzyma się mocno. Słowo drukowane dzielnie stawia czoło zalewowi strumieni audio-video.

Widać to wyraźnie na półkach księgarnianych, w bajecznie różnorodnych formach edytorskich, jakie przybiera stary, poczciwy gadżet zwany książką.

Czy to na pewno ostatnie drgawki „konającej epoki piśmiennej”? Dogorywanie „zacofanego świata druku”? A może to zapowiedź nowej ekspansji?

Oryginalnym przykładem tego twórczego edytorstwa jest książka Paula Ardena Cokolwiek myślisz, pomyśl odwrotnie.

Mała, poręczna i już od samego tytułu na okładce zaskakująca. Ktoś pewnie doda, że trochę zwariowana.

Nieprzeładowana tekstem, a przeciwnie, zwięzła aż do ascetyzmu (minimalistka Dominique Loreau byłaby pewnie zachwycona). Nie spłoszy swym wyglądem dyslektyków, nie znuży już po chwili wzrokowców. Ba, już sam zróżnicowany layout ogląda się jak obrazki.

Zabawna, przyjemnie urozmaicona interesującymi fotografiami i rysunkami. Inteligentna, nawet chyba mądra (oceńcie sami).

Miałbym jednak kłopot, gdyby mnie ktoś poprosił o jej streszczenie. Pozostało mi po niej ogólne wrażenie potężnej dozy inspiracji. Zachęty do wyjścia poza utarte schematy i nawyki myślowe.

Bo to nietypowe dziełko jest jedną wielką pochwałą myślenia śmiałego, nieszablonowego, twórczego.

Każdy, kto nie stłumił jeszcze w sobie naturalnych zadatków w tym kierunku, znajdzie w nim mocne potwierdzenie, że trzyma właściwy kurs i nie ma powodu do kompleksów.

A co się tyczy treści, utkwiły mi w pamięci dwa fragmenty.

Pierwszy to podrozdział o brawurze. To znak rozpoznawczy młodych. Jakby ich logo.

Autor stwierdza jednak, że około trzydziestego roku życia człowiek przeżywa ważny przełom. Staje się ostrożniejszy, rozważniejszy. Więcej planuje, kalkuluje. „Wkraczamy w wiek rozumu”. Koniec z szalonymi impulsami młodości.

Nie zdradzę już, czy tak przekorny autor jak Auden uważa to za niekwestionowany postęp.

Przeczytałem tekścik, podumałem. I nagle zestawiłem go z często ostatnio przypominanym faktem podnoszenia się naszej średniej długości życia.

Czyż stopniowe wydłużanie się przeciętnego wieku człowieka nie oznacza stałego zwiększania się przewagi populacji osobników w „wieku rozumu”? Czyż nie oznacza permanentnego tworzenia się i rośnięcia w siłę cywilizacji ludzi rozsądnych, jedynie godnej gatunku homo sapiens?

Cóż za potężna dawka optymizmu!

No, chyba, że wraz z przeciętną długością życia będzie się też wydłużał czas dochodzenia do rozumu. Czas brawury...

Drugi fragment zapamiętałem w związku z interesującym mnie ostatnio zagadnieniem krytyki.

Auden wspomina sytuację, gdy kiedyś bezpośrednio i ostro skrytykował pewnego młodego i niedoświadczonego pracownika. Niebawem dowiedział się, że ten, upokorzony, wpadł w czarną rozpacz. Poruszony w sumieniu krytyk udaje się do załamanego nowicjusza. Próbuje jakoś „odkręcić” swoją krytykę, poluzować nieco bezlitosne szczęki swego hiperkrytycyzmu. I pociesza biedaka następującą frazą: „Nie martw się, w twoim wieku też byłem do niczego”.

Oto jak potrafi podnieść na duchu i zmotywować młodego „wiek rozumu”.

środa, 7 marca 2012

Braterskie upomnienie a krytyka

W swym orędziu na Wielki Post Benedykt XVI przypomina ewangeliczne zalecenie upomnienia braterskiego (Mt 18,15). Z poświęconego mu obszernego fragmentu przytaczam kilka urywków.

„Pragnę zwrócić uwagę na pewien aspekt życia chrześcijańskiego, który jak mi się wydaje, popadł w zapomnienie – upomnienie braterskie z myślą o zbawieniu wiecznym. (...) Tradycja Kościoła zaliczyła «upominanie grzeszników» do dzieł miłosierdzia duchowego. Ważną rzeczą jest ocalenie tego aspektu miłości chrześcijańskiej. Nie należy milczeć w obliczu zła. Mam tu na myśli postawę tych chrześcijan, którzy przez szacunek dla człowieka lub po prostu z wygodnictwa dostosowują się do powszechnie panującej mentalności, zamiast przestrzegać swych braci przed tymi sposobami myślenia i postępowania, które są sprzeczne z prawdą i nie prowadzą do dobra”.

Jak by na to nie spojrzeć, w upomnieniu tym mamy do czynienia z krytyką. Bo istotą krytyki jest wszak wyrażenie oceny, że coś jest nie takie, jakie być powinno. W tym wypadku sposób myślenia i postępowania naszego bliźniego.

Jednak Ewangelia nie mówi o „braterskiej krytyce”, lecz o „braterskim upomnieniu”. A to nie jest to samo. Już na pierwszy rzut oka widać ogromną, choć na razie trudną do wypowiedzenia różnicę znaczeniową dzielącą oba wyrażenia.

Różnica ta jeszcze bardziej się zwiększa, jeśli zważymy na źródło braterskiego upomnienia.

„Upomnienie chrześcijańskie nie jest jednak nigdy formułowane w duchu potępienia czy oskarżenia; wypływa zawsze z miłości i miłosierdzia i rodzi się z prawdziwej troski o dobro brata”.

Czy podobne zdanie można powiedzieć o krytyce? Czy także krytyka może wypływać z miłości i miłosierdzia? Czy będzie to jeszcze krytyka? Czy w takim wypadku miłość i miłosierdzie nie przeobrażą jej tak, że trudno już będzie mówić o krytyce?

Tak czy owak, warto jeszcze zwrócić uwagę na to, w jakiej formie powinno się wyrażać chrześcijańskie braterskie upomnienie.

„Gdyby komuś przydarzył się jakiś upadek, wy, którzy pozostajecie pod działaniem Ducha, w duchu łagodności sprowadźcie takiego na właściwą drogę” (Ga 6,1a).

I znów nasuwa się pytanie: czy miłość, miłosierdzie, troska o dobro brata oraz duch łagodności nie są przypadkiem wartościami zupełnie obcymi krytyce? Czy do jej istoty nie należy jakieś przeciwstawienie się temu, co krytykowane? Jakaś obcość, jakiś zimny, oschły, intelektualistyczny, bezstronny dystans?

Lecz przecież teoretycznie można mówić o krytyce łagodnej czy życzliwej. Ale czy nie częściej mówimy o krytyce ostrej lub miażdżącej?

Upomnienie braterskie jest dziełem miłosierdzia duchowego. Albo uczynkiem miłosiernym względem duszy, jak się też niekiedy mówi. A czy może nim być krytyka, choćby najłagodniejsza i najżyczliwsza?

Jak widać, na razie mam więcej pytań niż odpowiedzi.

I już znany głos mi podpowiada, że lepiej tego nie publikować na blogu. Że lepiej poczekać z tym do znalezienia wszystkich odpowiedzi.

Lecz wiem, ile mogłoby to trwać, o ile w ogóle by się zakończyło jakimiś konkluzjami.

Więc publikuję. Z zastrzeżeniem, że to tylko impresje.

wtorek, 6 marca 2012

Pozytywna megiera

Jak uwolnić się od krytykanctwa czy hiperkrytycyzmu nie rezygnując jednocześnie z myślenia krytycznego? Bo przecież krytycyzm jest niekwestionowaną zaletą, zdobyczą cywilizacyjną wartą troskliwego pielęgnowania. I wyrzekanie się go pod pretekstem walki z jego przerostami byłoby wylewaniem dziecka z kąpielą.

Zastanawiając się nad tym już od dłuższego czasu, w książce Rona Hollanda Siła żywego słowa w biznesie trafiłem na niezwykle inspirujący fragment.

„Multimilioner Jack Cohen zasłynął powiedzeniem: »Jestem wstrętna megiera, wyłącznie wynajduję błędy«. Wielu milionerów i potentatów stosuje tę taktykę w swoich przedsiębiorstwach. Poddają je krytycznej analizie, by wykryć wszystkie słabości” (Studio Emka, Warszawa b.r.w., s. 264).

Bezpośrednio jednak po tych słowach autor przedstawia szerszy, dwuetapowy schemat takiej krytycznej analizy:

  • skupienie się na najsłabszym ogniwie (w tym wypadku przedsiębiorstwa)
  • uczynienie wszystkiego co trzeba, by je przemienić w ogniwo najsilniejsze

W tym momencie przeżyłem swoiste doświadczenie Eureka! Stało się dla mnie oczywiste, że właściwie dopiero ta druga faza nadaje krytyce pełny sens.

Bez niej natomiast krytyka ma charakter wyłącznie negatywny i popada w krytykanctwo.

Krytyka w wydaniu krytykanta zamyka się całkowicie w obrębie pierwszej z dwóch wymienionych faz. Niejako zatrzymuje się w rozwoju. Nie przynosi owoców. Utyka w środku drogi. Osiada na mieliźnie.

Z pewnością nie taką krytykancką krytykę uprawiają w praktyce milionerzy i potentaci, o których mówi Ron Holland.

poniedziałek, 5 marca 2012

Wena, świeżość i zwięzłość

Cenna rada ojca Leona Knabita dla blogerów: nie masz weny, nie pisz.

Bezwzględnie będę się do niej stosował. Nie ma sensu wymuszona regularność wpisów.

I takie byłoby moje pierwsze postanowienie.

Lecz z własnego blogowego doświadczenia wiem, że są także inne sytuacje: jest wena, jest pomysł, ale jakaś ambicja nie pozwala opublikować paru spontanicznych słów. Jakiś niedobry głos wewnętrzny, jakaś hiperkrytyczna autocenzura mówi, że taki tekst nie zasługuje na publikację, że zbyt świeży, nieprzemyślany. Że czytelnik poczuje się zlekceważony. Że trzeba spojrzeć na temat wszechstronnie, rozwinąć go możliwie najszerzej. Rezultat: blokada. Odkładanie wpisu w nieskończoność, a jeśli już wykluje się z nieustannie udoskonalanych notatek i ujrzy światło dzienne, jest niepomiernie rozrośnięty i nużący.

Stąd postanowienie drugie: będę wrzucał na blog jak najświeższe impresje. Jeśli coś w nich ma dojrzeć, dojrzeje, a wtedy wrócę do danego wątku i go nieco szerzej rozwinę.

Postanowienie trzecie: postaram się, aby wpisy nie rozrastały się nadmiernie. Byłoby ideałem, żeby w ogóle nie trzeba było przewijać strony chcąc przeczytać wpis do końca, lecz żeby cały pojedynczy post wraz z etykietami mieścił się na ekranie monitora. To już chyba nieosiągalne. Chyba jednak nie obejdzie się bez pokręcenia kółkiem myszki. W każdym razie tylko w naprawdę wyjątkowych i solidnie uzasadnionych wypadkach zdecyduję się na obszerniejsze omówienie.

Grunt to zwięzłość. Bo przecież w Sieci czeka na przejrzenie jeszcze tyle innych interesujących rzeczy.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Moje pierwsze zakupy online

Moja ciekawość odnośnie do bezdomności Joego Vitale pozostała więc niezaspokojona. Jednocześnie przeczytany darmowy fragment podsycił tylko moje pragnienie, by poznać całą prawdę o najtrudniejszych etapach życia późniejszego milionera. Postanowiłem zatem kupić jego autobiografię i przeczytać ją w całości.

Pojawił się jednak problem: nigdy dotąd nie robiłem zakupów online. A dokładniej: podchodziłem do nich wielokrotnie, ale nigdy żadnego nie sfinalizowałem. Odstraszały mnie zbyt długie regulaminy pisane zawsze zbyt małymi literkami. W takiej dżungli tekstu łatwo ukryć podstępnie bombę z opóźnionym zapłonem. Na dodatek te formularze, w które trzeba wpisywać swoje dane, czego nie cierpię. A potem jeszcze procedura płatności. Zawsze w końcu rezygnowałem zniechęcony. Tym razem jednak produkt stał się dla mnie tak atrakcyjny, że byłem zmotywowany, by przełamać wszystkie piętrzące się obawy i wątpliwości.

Ponownie wszedłem na stronę wydawnictwa Złote Myśli, odszukałem upragnioną książkę Podróże do wnętrza siebie, wybrałem wersję ebooka w formacie PDF, najtańszą ze wszystkich czterech oferowanych, i wrzuciłem ją do „koszyka”.

Jednak w ostatniej chwili, gdy już miałem przejść do opcji płatności, zawahałem się. Jakoś wszystko to szło zbyt gładko. Podejrzanie łatwo. Wróciłem jeszcze raz na stronę główną, chcąc powtórzyć od początku całą procedurę kupowania. Tym razem dokładniej przyjrzałem się pionowemu menu z lewej strony, zawierającemu listę kategorii tematycznych oferowanych publikacji. Na samym końcu, na dole zobaczyłem coś, co mnie zaciekawiło: kategorię „Darmowe ebooki”.

Kliknąłem i zobaczyłem listę 52 atrakcyjnie wyglądających okładek, tytułów, krótkich omówień i ocen. Każdy wiersz prezentowanego ebooka kończył się wypisaną dużymi, wyraźnymi cyferkami ceną: 0,00 zł. Zaintrygowany wybrałem jeden szczególnie ciekawy ebook (Mirosław Skwarek, Recepta na kryzys) i wrzuciłem do koszyka. Wykalkulowałem, że jeśli kupię dwa interesujące ebooki, w tym jeden za darmo, średnia cena jednego wyniesie połowę ceny książki Joego Vitale.

I znów przeszedłem do płatności. Lecz i tym razem w ostatniej chwili się zawahałem. Wpadłem na lepszy pomysł: sprawdzę najpierw cały ten system i „kupię” na próbę tylko darmowy ebook, żeby zobaczyć, jak to działa.

Wyjąłem z koszyka Podróże, a zostawiłem samą Receptę. Upewniłem się, że wysyłka będzie gratis, i przeszedłem do końca wszystkie dalsze formalności. Przeczytałem jeszcze jeden zachęcający napis: „W związku z tym, że Twoje zamówienie zawiera wyłącznie publikacje w formie elektronicznej, linki do ich ściągnięcia otrzymasz na adres email”.

Nadszedł decydujący moment. Stanąłem już tylko wobec przycisku „Opłać zamówienie”. Drżąc z obawy, że nagle ni stąd, ni zowąd uruchomi się jakaś hochsztaplerska sztuczka, o której w dodatku było napisane w regulaminie, ale jak zwykle, mikroskopijnymi literkami, przełamując ostatnie bastiony wewnętrznego oporu – zrobiłem to. Wziąłem głęboki wdech i... kliknąłem.

I nic. Cisza. Po prostu wyskoczył jeszcze jeden komunikat: „Dziękujemy, procedura płatności została zakończona poprawnie i Twoje zamówienie zostało przekazane do realizacji”. Nie do wiary.

Odszedłem od komputera. Nastawiłem wodę na kawę z cichą nadzieją, że realizacja zamówienia nie potrwa dłużej niż kwadrans. Czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, dla rozrywki postanowiłem przy okazji sprawdzić pocztę.

Wszedłem do skrzynki mailowej – i ku swemu zdziwieniu pierwszy e-mail, jaki zobaczyłem, pochodził ze Złotych Myśli. „Odbierz zamówienie. Twoje zamówienie zostało zrealizowane”. Otwieram e-mail i znajduję w nim link do zamówionego ebooka. Klikam. Pobieram. Zapisuję na twardym dysku. Otwieram menedżer plików. Jest! Klikam. Automatycznie otwiera mi się Adobe Reader i od razu całą stronę wypełnia estetycznie zaprojektowana okładka mojej książki. I już mogę czytać.

Radość: to działa! 

Zakupy w kilka minut (przy odrobinie wprawy mogły trwać nawet kilkadziesiąt sekund). Sprawna, niezawodna i darmowa dostawa prosto do komputera. Możliwość sprawdzenia działania systemu sprzedażowego na pełnowartościowym produkcie gratisowym (teraz już o wiele łatwiej będzie zamówić płatny produkt). Zaczyna mi się to podobać. Chyba złapałem bakcyla. Lubię to!

sobota, 25 lutego 2012

Od upokorzeń dzieciństwa po basen z gorącą wodą

Postanowiłem wreszcie odnaleźć coś więcej na temat legendarnego okresu bezdomności w życiu Joego Vitale. Szperając w Internecie dotarłem do jego autobiografii Podróże do wnętrza siebie. Tak, jest wydana po polsku! Wydawnictwo Złote Myśli wydało ją aż w czterech wersjach do wyboru: klasyczne wydanie papierowe, e-book w formacie PDF, audiobook w pliku mp3 oraz audiobook na płytce CD. Na razie zatrzymałem się przy zaoferowanych na stronie wydawnictwa darmowych fragmentach do przeczytania i odsłuchania.

Pomyślałem, że jeśli znajdę w nich to, czego szukam, nie będę szukał dalej, to mi wystarczy. Niestety, nie ma w nich mowy o tym, czego szukałem. Zapoznałem się za to z jeszcze wcześniejszym etapem życia Joego Vitale: z jego dzieciństwem.

Nie będę oczywiście relacjonował tutaj pasjonującej opowieści samego autora. Nic nie zastąpi jego własnej relacji. Powiem tylko jedno: przeżyłem wstrząs. Dzieciństwo spędzone w takich warunkach, w takich relacjach z autorytarnym ojcem musiało być dla niego potworną traumą, jednym wielkim koszmarem. Nie wiem, ile musiał znieść potem, w czasach, gdy jak sam napomyka, „żył w norze”. W każdym razie już ten pierwszy etap w każdym czytelniku czy słuchaczu wzbudzi współczucie.

I zarazem tym ostrzej podkreśla późniejszą radykalną zmianę losu. Niesamowity kontrast między tymi dwoma okresami: dzieciństwem w wielkiej biedzie i szczytem sławy można sobie pełniej uzmysłowić, kiedy się w innej książce tego samego autora, Przebudź się! Odkryj sekret szczęścia i życia pozbawionego problemów (darmowy fragment PDF na stronie wydawnictwa Onepress), odszuka miejsce, gdzie Joe Vitale mimochodem wspomina o tym, jak co wieczór pod rozgwieżdżonym teksańskim niebem bierze kąpiel w basenie z gorącą wodą i wyraża wszechświatu wdzięczność za cudowną odmianę w swoim życiu, za to, że z bezdomnego stał się milionerem.

Muszę tutaj dodać, że wciąż mam w pamięci świeże ślady odkryć z poprzedniego wpisu. Toteż czytając i słuchając powyższych autobiograficznych opowiadań o dzieciństwie słynnego e-marketingowca gdzieś w tyle głowy niespokojnie krążyło mi pytanie: czy naprawdę mam do czynienia z wydarzeniami autentycznymi?

Na chwilę obecną przyjmuję w dobrej wierze, że jest w nich spora doza prawdy. Jednak odetchnąłbym z ulgą, gdyby potwierdził to Damian Redmer. A historia bezdomności Joego Vitale wciąż jest jeszcze przede mną. Wiem już jednak przynajmniej, gdzie jej szukać.

czwartek, 23 lutego 2012

Damian Redmer - pozytywny pogromca mitów

Nieoczekiwana korzyść z zapisania się na newsletter Sebastiana Schabowskiego: Damian Redmer. Sam Sebastian Schabowski, znany internetowy ekspert w dziedzinie rozwoju osobistego wskazał go jako swego następcę. Bez wahania więc zasubskrybowałem także jego mailing. I nie pożałowałem.

W kilku pierwszych prezentacjach Damian Redmer wyraża niezadowolenie z powodu mnóstwa wątpliwych rad masowo powielanych w poradnikach motywacyjnych. Postanawia przesiać je sitem naukowym, by wydobyć z nich informacje oparte na rzetelnych badaniach, a odrzucić przesądy i czcze wymysły obliczone na łatwą sprzedaż. Zauważa, że w literaturze motywacyjnej wprost roi się od zaleceń i technik, które nie tylko nie prowadzą do obiecanych efektów, lecz wręcz je blokują.

Autor specjalistycznego serwisu internetowego występuje zatem w roli pogromcy mitów. Widać to najlepiej w prezentacji zatytułowanej Prawda czy bajka. Jednym z pierwszych celów jego misji jest nie kto inny tylko Robert Kiyosaki. W trakcie przeszukiwania trudno dostępnych u nas publikacji anglojęzycznych Damian Redmer odkrywa, że jedna z kluczowych postaci, na które nieustannie powołuje się autor bestsellera Bogaty ojciec, biedny ojciec, jest po prostu fikcją. A takich konfabulacji, jak twierdzi tajemniczo Redmer, jest w tego typu piśmiennictwie bardzo wiele.

Tym, co mnie osobiście szczególnie zaciekawiło w związku z moimi dotychczasowymi blogowymi refleksjami o krytyce, jest styl krytycznej pracy młodego analityka literatury motywacyjnej. W jego wymagającym podejściu do opinii wygłaszanych w literaturze dotyczącej rozwoju osobistego nie ma ani cienia napuszonej uczoności. Z ekranu przemawia do nas ktoś będący zupełnym przeciwieństwem utytułowanego aroganta zajadle dążącego do zmiażdżenia adwersarzy, zdyskredytowania pod byle pretekstem powszechnie uznawanych sław i autorytetów, zdemaskowania ich sekretów i zrzucenia z piedestału. Owszem, Redmer traktuje swoją misję z należytą powagą – bo „przecież tutaj chodzi o nasze życie” – lecz zarazem z dużym poczuciem humoru. Słuchając jego zajmujących wywodów właściwie nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że uprawia on krytykę. W gruncie rzeczy uprawia ją tylko na tyle, na ile to potrzebne, aby wyłuskać prawdę potrzebną do postąpienia o krok naprzód w rozwoju. W ogóle nie koncentruje się natomiast na znalezionych nieścisłościach i usterkach. Kwituje je bez jakiejkolwiek złośliwej satysfakcji. Po prostu wykrywa je, odsiewa i idzie dalej. Z tego względu dodałem, że jest on pogromcą pozytywnym.

Należę do tych, których nie zadowalają atrakcyjne nonsensy, a którzy cenią natomiast prawdziwe i rzetelne informacje. Dlatego polecam prezentacje Damiana Redmera, czekając niecierpliwie na kolejne rewelacje.

czwartek, 16 lutego 2012

Sonja Lyubomirsky – ewangelizatorka szczęścia

Niektóre nowości wydawnicze zapisują się w pamięci już samym swoim tytułem. Zerkniesz w księgarni na okładkę – i momentalnie następuje swoisty imprinting. Tytułowe przesłanie wdrukowuje ci się w umysł na trwałe. To prawdziwa sztuka wymyślić tytuł, który informowałby z grubsza o treści dzieła i zarazem sam w sobie był potężnym atraktorem.

Taką siłą atrakcji niewątpliwie odznacza się tytuł książki Wybierz szczęście (tytuł oryginału: The How of Happiness). I taki kunszt najwidoczniej posiadła jej autorka, Sonja Lyubomirsky, jak również jej zdolni redaktorzy, copywriterzy oraz wydawcy, amerykańscy i chyba w jeszcze większym stopniu polscy (od tej chwili będę mówił wyłącznie o edycji polskiej). Nawet gdybyś nie miał czasu, by wziąć ją do ręki, utkwi ci w mózgu zawarta w tytułowej frazie prometejska sugestia, że szczęście zależy od ciebie, że jest kwestią twojego wyboru, więc masz wziąć je we własne ręce.

Dwa tytułowe słowa działają przez zaskoczenie. Bo przeciętny docelowy odbiorca uważa, że szczęście nie zależy od niego, biednego śmiertelnika, bezsilnej igraszki kosmicznych sił, ofiary fatum. Szczęście – to szczęście. Ma się je lub się go nie ma. Dostaje się od losu ten jego przysłowiowy łut lub się go nie dostaje. Jak w Lotto.

I nagle ktoś uderza w te mentalne nastawienia i autorytatywnie ci perswaduje, że masz się swoim szczęściem zająć. I to nie tylko masz mu pomóc, lecz masz je wykreować. A gdy zaintrygowany (złapałeś się już na haczyk) sięgniesz po przyjemnie wyglądający tom, uderzy cię kolejnym atraktorem, podtytułem: Naukowe metody budowania życia, jakiego pragniesz.

W tym momencie doświadczasz potężnego przypływu szacunku dla autorki. Jej rzeczowa i zarazem miodopłynna retoryka szybko przełamuje twoje opory. Magiczne słowa „nauka” i „metoda” sprawiają, że już po chwili psycholog z Kalifornii staje się dla ciebie wyrocznią. Mentorem, coachem i trenerem w jednej osobie. A poetycka subtelność, z jaką trąca struny twoich najgłębszych pragnień, harmonijnie połączona z odwołaniem się do twojej rzemieślniczej pracowitości, z miejsca czyni ją twoim felicytologicznym guru.

Jeszcze tylko jeden dopisek na okładce jakby od niechcenia upewnia cię, że konkretnie „aż 40 procent szczęścia zależy od ciebie”, i już wiesz na pewno, że chcesz tego: budować, budować, budować. Cegiełka po cegiełce systematycznie wznosić solidny gmach swojego szczęścia. Fantazyjną konstrukcję życia, jakiego pragniesz. Finezyjny pałac, w którym zamieszkasz i będziesz żył długo i szczęśliwie.

Słowa prowadzą cię po nitce do kłębka. Jak w transie wchodzisz do środka i trafiasz na centralną część dzieła: rozdział o „dwunastu działaniach budujących szczęście”. Wiesz już, co robić. Wiesz, jak działać. Jesteś pozyskany na dobre. Kupiony na amen.

wtorek, 14 lutego 2012

O kawie, gorzkiej czekoladzie i myśleniu

Od dawna zdawałem sobie sprawę z tego, że dieta ma jakiś wpływ na pracę szarych komórek. Wiedzę o tym ciągle sączą felietony z poradami dietetycznymi, zamieszczane w popularnych pismach ilustrowanych, na przykład w tygodnikach z programem telewizyjnym. Chętnie przeglądam takie tekściki, bo zawsze przynoszą one jakąś godną uwagi ciekawostkę. Ale raczej się nie spodziewam, że spowodują w moim życiu jakiś dramatyczny przełom.

A jednak ostatnio coś takiego się wydarzyło. Dowiedziałem się o czymś, co mną wstrząsnęło. Parę dni temu sięgnąłem w księgarni po książkę Trenuj swój umysł (Terry Horne, Simon Wootton, tłum. Jacek Środa, Wydawnictwo Edgard, Warszawa 2010). I rzecz dziwna, najbardziej zaintrygował mnie jeden z jej początkowych fragmentów, poświęcony wpływowi między innymi różnych używek na działanie mózgu (s. 44nn).

O wpływie kawy na myślenie miałem dotąd jak najlepsze zdanie. Filiżanka tego brunatnego płynu z pianką od dawna jest dla mnie nieodłączną towarzyszką moich intelektualnych przygód, czytania, myślenia, pisania i tłumaczenia. Zawsze pomagała mi skupić myśli, rozjaśniała w głowie, pomagała osiągnąć wewnętrzny spokój, a już sam jej zapach i widok wprawiał mnie w dobry nastrój.

A teraz wyczytałem rzecz szokującą: kawa jest napojem moczopędnym, wobec czego łatwo może prowadzić do odwodnienia organizmu, a odwodniony organizm źle sobie radzi ze stresem i depresją.

W tym momencie nagle uprzytomniłem sobie kilka ważnych spraw.

Po pierwsze, przypomniałem sobie, że właśnie w okresach największych stresów i depresji „pomagałem” sobie wyjątkowo dużymi ilościami kawy, takiej, jaką lubię: mocnej, zawiesistej, bez grama cukru i bez kropli mleka czy śmietany – robiąc sobie w ten sposób, jak łatwo się domyślić, jeszcze większą krzywdę.

Po drugie, zupełnie się nie troszczyłem o uzupełnianie odsączanej z organizmu wody – bo po prostu o tym drenażu nie wiedziałem.

Po trzecie wreszcie, nie dbałem o uzupełnianie wypłukiwanych z organizmu minerałów, zwłaszcza magnezu, uodporniającego ponoć na stres. O tym ostatnim szczególe wiedziałem coś niecoś wcześniej, ale jakoś wciąż o nim zapominałem.

Tymczasem, jak perswadują uczeni, na nic się nie zdadzą najróżniejsze formy gimnastyki mózgu, od rozwiązywania krzyżówek po wymyślne techniki treningu intelektualnego, jeśli ktoś systematycznie sabotuje pracę swojej mózgownicy, bezmyślnie wlewając w siebie hektolitry kawy.

Nie potrafię tak od razu całkowicie wyrzec się mojego ulubionego napoju. Czyżbym był uzależniony? Jednak to, czego się dowiedziałem, wywarło na mnie na tyle silne wrażenie, że postanowiłem znacznie ograniczyć jego konsumpcję.

W tym rozdziale poświęconym wpływowi na umysł takich substancji jak wspomniana kawa, ale także herbata, alkohol czy narkotyki zwraca uwagę relatywnie duża ilość miejsca przeznaczonego na dobroczynne działanie... gorzkiej czekolady. To naprawdę odkrywczy fragment, pisany z wyczuwanym entuzjazmem. Autorzy są zdecydowanymi, zdeklarowanymi fanami gorzkiej czekolady (koniecznie musi być gorzka, nie mleczna). I nietrudno dać się im przekonać. Nie miałem pojęcia, jakich cudów może dokonać gorzka czekolada.

Oczywiście książka Trenuj swój umysł nie ogranicza się jedynie do fizycznych, cielesnych uwarunkowań procesów myślowych, niemniej jednak przekonująco uwypukla ich ogromną, podstawową rolę. Rozwijając mniej lub bardziej zaawansowane sprawności intelektualne, nie można pominąć tych elementarnych czynników. Bo nasz umysł nie funkcjonuje w jakiejś próżni, nie działa w oderwaniu od ciała.

I tak oto, mówiąc filozoficznie, kawa i gorzka czekolada dostarczają jeszcze jednego argumentu na rzecz psychofizycznej jedności bytu ludzkiego.

środa, 8 lutego 2012

Wielka Siódemka

Skompletowałem całe bestiarium. Jak je nazwać: bestiarium benedyktyńskie? dominikańskie? krakowskie? tynieckie? Tak czy owak, rozpoznano i szczegółowo omówiono w sumie siedem bestii-demonów. Oto one:

  1. acedia
  2. pogoń za nowością
  3. cynizm
  4. krytykanctwo
  5. manipulacja
  6. narcyzm
  7. niewdzięczność

Siedem istot o dziwnych, skomplikowanych kształtach. Na własny użytek nazwałem je Wielką Siódemką, The Big Seven. Przez analogię do Wielkiej Piątki Afrykańskiej. Siedem dziwnych, choć wcale nie fantastycznych stworów. A właściwie potworów. Bo nie są to niewinne, sympatyczne domowe kocięta czy szczenięta. Ani też pokazowe egzotyczne zwierzęta udostępnione do bezpiecznego oglądania na wybiegu zoo lub w zwierzyńcu, wciąż niebezpieczne, nieoswojone, a jednak już pozbawione tych naturalnych instynktów potrzebnych do przetrwania w prawdziwej dziczy. Grasują na pełnej wolności. Ale nie gdzieś na bezkresnej, odludnej sawannie, lecz w społecznej gęstwinie naszej współczesnej cywilizacji. Nie napadają znienacka, lecz oplatają swe ofiary stopniowo, przez całe lata snując zdradliwe sieci i usidlając całe populacje i pokolenia. Niczym monstrualne pająki, tym bardziej niesamowite, że niewidzialne.

Tym większy też podziw należy się ich tropicielom i tropicielkom, dzielnie ścigającym je i stawiającym im czoło połączonym wysiłkiem intelektualnym i moralnym, medytacją i modlitwą. Z powagą i respektem, ale bez zabobonnego lęku. Prawdziwi metafizyczni myśliwi. Godne dzieci swych prehistorycznych praprzodków. Pasjonujące są zarówno ich wypowiedzi solowe, jak i rozmowy przy zapalonych świecach, w trakcie których wymieniają się uwagami o napotkanych tropach. Jak pradawni łowcy skupieni przy ogniskach, snujący niezwykłe opowieści i wspólnym, skoordynowanym wysiłkiem próbujący przeniknąć i okiełznać otaczające ich mroczne, tajemnicze, pełne grozy nieznane.

środa, 25 stycznia 2012

Bestia narcyzmu – wytropiona, rozpoznana i opisana

Opactwo Tynieckie na swojej facebookowej stronie zamieściło link do rozważań dominikanina ojca Pawła Kozackiego na temat kolejnego demona współczesności: narcyzmu. Fakt ten przyjąłem z miłym zaskoczeniem (mam nadzieję, że nie nadmiernie narcystycznym). Bo na ten sam trop wpadłem niedawno, zupełnie niezależnie, przygotowując wpis o hiperkrytycyzmie, do którego spisania ostatecznym impulsem stały się wcześniejsze uwagi ojca Pawła o demonie czwartym, bestii krytykanctwa. (W tak zwanym „międzyczasie" o bestii piątej, demonie manipulacji, interesująco mówił benedyktyn ojciec Bernard Sawicki).

Na trop narcyzmu wpadłem dość przypadkowo. Po prostu im bardziej zastanawiałem się nad cechującą współczesnego człowieka (w tym także mnie) skwapliwością do krytykowania innych, tym wyraźniej stwierdzałem, że nie wykazuje on już takiej samej skwapliwości w odniesieniu do siebie. Jeśli nawet zdobywa się na krytyczne spojrzenie na siebie, czyni to niezmiernie delikatnie (czuły wrażliwiec), ledwo muska powierzchnię problemów i niechętnie ogłasza otoczeniu swe przelotne odkrycia. A już zupełnie nie cierpi krytyki ze strony innych. Zatem: wszyscy inni są do niczego, w najlepszym wypadku nie zasługują na uwagę, ja natomiast jestem wspaniały i nieskazitelny.

Odkryłem zatem narcyzm jako bliźniaka hiperkrytycyzmu. Hmm, „odkryłem” – jak to dumnie brzmi. Nie wiedziałem, że ojcowie dominikanie rozpoznali i szczegółowo rozpracowali tę bestię już rok wcześniej. Bo rozważania ojca Pawła pochodzą, jak informuje napis w filmie, z Wielkiego Postu 2011 roku. Więc nie mam się czym chwalić. W końcu jaki potwór jest, każdy widzi. Wokół siebie i w sobie. Wystarczy odrobina (auto)refleksji. Niemniej jednak cieszą takie zbieżności między własnymi małymi, prywatnymi „odkryciami”, a wynikami innych, bardziej zaawansowanych poszukiwań. To zawsze jest ważne potwierdzenie słuszności obranej drogi.

Bardzo dobrze, że Opactwo Tynieckie powróciło do tamtych rozważań dominikańskich, wydobyło je z audiowizualnych archiwów i wzbogaciło o nowe diagnozy i analizy aktualnych duchowych „chorób cywilizacyjnych”. Facebookowe i w ogóle internetowe posty zbyt często niestety mają krótki żywot. Ogląda się je chwilę, klika „lubię to”, daje szybką ocenę i już wzrok biegnie ku następnym. A po starszych pozostaje najwyżej jakiś nikły ślad w podświadomości. I prawie nikt już do nich nie wraca.

Tymczasem poruszają one niekiedy sprawy, które wymagają głębszej i dłuższej refleksji. Zasiane w nich ziarno myśli potrzebuje czasu, żeby mogło się zakorzenić, wzrosnąć i wydać owoce. Dobrze więc powrócić do niektórych nawet po rocznej przerwie.

Ciekawy cykl benedyktyńsko-dominikański poświęcony demonom współczesnego świata jest wspaniałym, połączonym efektem działania dwóch zakonnych charyzmatów: monastycznego odsunięcia się od świata, nie po to jednak, by uciec od szalonego i nieobliczalnego życia, lecz by z pewnego dystansu spojrzeć na nie tym trzeźwiej, oraz kaznodziejskiego dążenia do wejścia z żywym słowem w samo epicentrum współczesnego życia. 

piątek, 20 stycznia 2012

Obóz pod podwójnym ostrzałem

Spieszę przedstawić obiecane zastrzeżenia.

W pewnym momencie wywiadu redaktor Przemysław Babiarz opisuje zagadkową sytuację, gdy jakiś tajemniczy współczesny wróg Kościoła, gorszy od komunizmu, bo zakamuflowany, za pomocą pochlebstw podstępnie werbuje i kusi nas, katolików do pozornego dobra – czyli do zła.

„Tego rodzaju argumentacja uderza w naszą pychę, dowartościowuje ją, więc już chwyta nas na jeden haczyk. Potem przedstawia nam się cel, który się wydaje dosyć szlachetny. W efekcie końcowym protestujemy przeciw Listowi… biskupa i mówimy, że biskup wypowiedział się zbyt kategorycznie. W dodatku robimy to jako katolicy. To są najgorsze strzały, bo z własnego obozu. Najgorzej być postrzelonym w plecy”.

Nie dociekam, kto tu do kogo strzelał, kto dostarczył broń, kto podżegał do strzału, ile było ofiar i dokąd prowadzą wszystkie nici spisku (choć w tym wypadku aluzje wydają się dosyć czytelne). Nie wypowiadam się też na temat znaczenia takich czy innych wypowiedzi pasterzy Kościoła oraz dopuszczalności czy niedopuszczalności wyrażania protestu przez wiernych. Niepokoi mnie użyte w tym fragmencie pojęcie „obozu”, w domyśle: katolickiego. Wiem, że mamy tu do czynienia jedynie z metaforą. Że na miejscu telewizyjnego komentatora użyłoby jej wiele innych osób. Wolno mi jednak stwierdzić, że ta poetyka nie jest w moim guście. Niewinne twory językowe, jakimi są przenośnie, ujawniają i sugerują pewne wizje świata. Niekiedy groźne. Powiedz mi, jakich metafor używasz, a powiem ci, jak patrzysz na świat. Nie od rzeczy więc będzie przyczepić się, wziąć użytą metaforę za słowo, być może daleko wyjść poza intencję autora wypowiedzi i popuściwszy wodze wyobraźni sięgnąć spojrzeniem ku najdalszym horyzontom świata, jaki ona ukazuje. Wyciągnąć z niej najdalsze konsekwencje. Aż do granic absurdu. Ku przestrodze.

Metafora obozu nasuwa na myśl jasne i wyraźne granice. Tu jesteśmy my, a tam są oni. My jesteśmy w tym obozie, a nasi wrogowie w tamtym, za linią demarkacyjną. Walczymy. Strzelamy do siebie. W przerwach w walce umacniamy stanowiska strzeleckie. Czyścimy karabiny i pistolety. Niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Wróg osacza nas zewsząd. Coraz bardziej się rozzuchwala. Podchodzi blisko. Czai się w zaroślach i za załomami zrujnowanych domostw. My go nie widzimy, ale on ma nas jak na dłoni. Śledzi każdy nasz ruch. Wypatruje naszych słabych punktów, by z furią w nie uderzyć. Musimy zachować czujność. Mieć się na baczności. Zewrzeć szeregi. Mówić szeptem. Nie wykonywać zbędnych ruchów. Nie wychylać się. Nie zdradzać własnych pozycji. Trzymać broń w gotowości. Oszczędzać amunicję. Nie podejmować samowolnych akcji. Karnie słuchać komend kapitanów, sierżantów i kaprali. Ściśle wykonywać rozkazy dowódców. W ogniu walki hartuje się bojowy duch. W bitewnej wrzawie i przy obozowych ogniskach zadzierzga się więź braterstwa broni. Wszystkich obowiązuje wzajemna żołnierska lojalność i solidarność. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Niestety, nasz obóz dzieli się jeszcze na prawdziwych naszych i zamaskowaną piątą kolumnę wroga. Nie dość więc, że kula może nadlecieć od nieprzyjaciela z naprzeciwka, to jeszcze od czasu do czasu jakiś rzekomy towarzysz broni zdradziecko strzela do nas z naszych okopów. Tym haniebniej, że nie dając szans na obronę. Dlatego część wojennego wysiłku trzeba skierować na tropienie wewnętrznego wroga. A wiadomo, jaka czeka odpłata za niesubordynację i zdradę w warunkach bojowych.

Otóż zupełnie mi nie odpowiada taka „obozowa” wizja rzeczywistości. A już szczególnie nie mogę się zgodzić z taką militarną wizją katolicyzmu. Nie jestem teologiem, ale sądzę, że raczej nie jest ona ostatnim słowem teologii katolickości. Coś mi mówi, że rozwój Królestwa Niebieskiego to jednak nie zwycięska seria bitew między „prawdziwymi katolikami” a resztą świata. Uważam, że przydałoby się tu pogłębienie. Wspaniałą i szczęśliwą formę, o której entuzjastycznie pisałem w ostatnim poście i dokładnie tak samo napisałbym również dzisiaj, należałoby chyba w tym punkcie wypełnić trochę dojrzalszą treścią.

Jaką? Może ktoś ma pomysł?

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Ortodoks bez zaciętych zębów

Czy świat mediów może stać się środowiskiem sprzyjającym codziennemu wzrastaniu ku świętości? Czy nie spodziewalibyśmy się raczej czegoś całkowicie przeciwnego?

Redaktor Przemysław Babiarz zupełnie mnie zaskoczył bardzo dojrzałymi wypowiedziami na tematy daleko wykraczające poza dziedzinę sportu, w której się specjalizuje. W wywiadzie (fragment książki) zamieszczonym na stronie Opactwa Tynieckiego daje się poznać jako człowiek lansujący oryginalny styl życia. Prawdziwy trendsetter.

Znany komentator znalazł bardzo szczęśliwą formę funkcjonowania świeckiego katolika w sferze publicznej. Do jednego z głównych epicentrów tej sfery, jakim jest telewizja, wnosi potężną, głęboką, otwarcie manifestowaną, aktywną i szczerą wiarę. Tak szczerą, że chciałoby się dodać, rozpędem: „aż do bólu”. Tyle tylko, że ta wyświechtana zbitka słów ewidentnie do niego nie pasuje. Bo jego manifestacja wiary nikogo nie zaboli. Jego mowa, poza innymi, powszechnie znanymi zaletami, ma tę niezwykłą właściwość, że nie rani. Przemysław Babiarz jest istnym wirtuozem mowy afirmatywnej.

W ogóle słowo „afirmacja” wydaje się być najodpowiedniejszym określeniem całego jego sposobu bycia. I dotyczy także jego wiary. Sam siebie nazwał „ortodoksem”. Nie widzi w tym najmniejszego powodu do kompleksów. „Ortodoksja jest czymś szlachetnym, choć w obiegu publicznym funkcjonuje jako coś ograniczającego”. Od razu jednak rozprasza narosłe wokół tego słowa niesympatyczne skojarzenia i z humorem precyzuje, jak on sam je rozumie.

„Jeśli ktoś z ponurą miną powie, że jest katolikiem, następnie zatnie zęby i będą mu drżały szczęki, to ludzie już na zasadzie odbioru emocjonalnego będą od niego stronić i kojarzyć ortodoksję z czymś, co jest napięte i nieprzyjazne, a jeszcze na dodatek sztywne. Tymczasem ortodoksja jest błyskotliwa, przyjazna i uśmiechnięta”.

Dodaje wprawdzie, że „jest to pewnego rodzaju sprzeciw wobec powszechnych przekonań”. I faktycznie, zdecydowanie się odcina od niektórych. W gruncie rzeczy jednak jego chrześcijaństwo do wzrostu nie potrzebuje, niczym pożywki, zewnętrznego wroga; kształtuje się nie tyle poprzez negację, w sprzeciwie i opozycji wobec czegoś lub kogoś, lecz głównie w afirmacji czegoś lub kogoś. A przede wszystkim: Kogoś. To jedna wielka fascynacja Bogiem, aniołami, świętymi – i ziemskim stworzeniem.

Co nie znaczy, że dziennikarz bez zastrzeżeń akceptuje wszystko, co los stawia mu na drodze. Specyficzna praca codziennie wystawia jego charakter i sumienie na nieoczekiwane próby. Jak się zachować w programie, do którego zaproszono wróżkę? Czy przyjąć zaproszenie na imprezę, której finałem ma być striptiz?

Bogactwo faktów i zjawisk oraz różnorodność poglądów i opinii, z jakimi się zderza pracując w prawdziwym tyglu światowych mód i trendów zmusza go do wyrobienia sobie zdania na najróżniejsze gorące tematy, na przykład in vitro. Przy okazji trzeba przyznać, że uderza kultura towarzyska otoczenia, które nie szykanuje go ani nie skazuje na ostracyzm z powodu jego ortodoksyjnego katolicyzmu, lecz przeciwnie, jak gdyby odwzajemnia mu jego życzliwy, partnerski, koleżeński stosunek do ludzi, wobec których zawsze czuje się zobowiązany grać fair – co zresztą przychodzi mu z naturalną łatwością.

Godne uwagi jest to, że opisanego tu modelu obecności świeckiego katolika w przestrzeni publicznej nie wykoncypował jakiś szacowny, utytułowany teolog, spec od problematyki laikatu we współczesnym świecie, lecz wykuł go w ogniu życia codziennego praktyk, telewizyjny dziennikarz sportowy z wykształceniem artystycznym. A żeby było jeszcze ciekawiej – katolik „pozasakramentalny”. Bo pan Przemysław w przeszłości przeżył kryzys. A kryzys, jak to zwykle bywa z kryzysami, pozostawił po sobie powikłania. W efekcie komentator nie może przystępować do sakramentów. Ten krzyżyk znosi jednak z przykładną pokorą i ufnością, dostosowując się do reguł organizujących kościelną wspólnotę. I zarazem zawstydza tych, którzy nie doceniają wagi dobrodziejstw, z jakich mogą korzystać na co dzień. Tym większe też uznanie należy się Tyńcowi za otwarcie się na krąg ludzi z tego typu problemami.

Reasumując, podoba mi się ten styl. Mam zastrzeżenia do paru szczegółów (wrócę do nich w osobnym wpisie), generalnie jednak odpowiada mi to swobodne, niewymuszone, odważne i zdecydowane trwanie przy obranych wartościach i wyrazistych przekonaniach. Nie oglądające się na popularność i wskaźniki oglądalności, a jednocześnie obywające się bez widowiskowej ostentacji. Wolne od obronnego skurczu, jak i wojowniczej napastliwości.

Mimo długości tekstu ani przez chwilę się nie nudziłem. Ba, do niektórych fragmentów kilkakrotnie wracałem. Wywiad z miejsca trafił do czołówki mojej listy najnowszych powodów do wdzięczności wobec życia. Naprawdę dzieją się cuda. Bo dokładnie czegoś takiego właśnie potrzebowałem. Mam już chyba pomysł na hiperkrytycyzm, o którym pisałem parę dni temu. Dzięki, Panie Przemku.

środa, 11 stycznia 2012

Hiperkrytycyzm albo jak się go pozbyć

Nie da się ukryć: człowiek współczesny jest krytyczny. Gdzie by nie spojrzał, wszędzie widzi powody do krytyki. Krytycyzm wszedł mu w krew. Stał się jego drugą naturą.

Przeniknięty nim homo za powód do dumy poczytuje sobie to, że wyrósł z dziecięcej naiwności. Dzieciństwo ma za sobą. Jest dorosły. Samodzielny. Wyemancypowany. Niczego nie da sobie tak po prostu wmówić. Wszędzie wietrzy podstęp iluzji. Wszędzie węszy pozory, obłudę, fałsz i oszustwo. W jego przenikliwych oczach nic już nie jest tym, na co wygląda, i nikt już nie jest tym, za kogo się podaje. Poza tym wszystko jest dla niego pełne usterek, marne i rażąco niedoskonałe. Wszystko jest dla niego niestałe, podważalne i podatne na kwestionowanie. Nic mu nie dogodzi.

Ten stan umysłu nie pojawił się znikąd ani od razu. Z pewnością do jego narodzin walnie przyczynił się Kartezjusz, który posiał nieufność do obrazu rzeczywistości, jaki myślącemu „ja” serwuje jego własna aparatura poznawcza. Z pewnością jego dalsze postępy umożliwili koryfeusze oświecenia, którzy postanowili wreszcie raz na zawsze wyplenić przesądy, te bezpodstawne, a mimo to szeroko rozpowszechnione pseudooczywistości i pseudopewniki, na domiar złego promowane przez rozmaite tradycje, autorytety i instytucje. Z pewnością do jego nobilitacji i rozwoju kapitalny wkład wniósł Kant, który nadał krytycznej refleksji niespotykaną dotąd rangę i którego zamysł najdobitniej wyrażają same tytuły jego głównych dzieł. Z pewnością upowszechniła go rewolucja francuska, występująca między innymi z misją zapoczątkowania ery dorosłości człowieka, wyzwolonego z okowów ciemnoty i sprzymierzonej z nią tyranii, a zamiast tego poddanego odtąd rządom Rozumu. Z pewnością zradykalizowali go i otworzyli przed nim drogę do dalszych podbojów „hermeneuci podejrzeń”: Marks, Nietzsche i Freud.

Krytyka, początkowo będąca wyłącznym przywilejem „oświeconych” i manifestująca się w elitarnych tworach kultury, z czasem zaczęła zstępować z piedestałów i katedr, mieszać się w tłum i zaglądać pod strzechy. Żywioł krytycyzmu wzmagał się, zataczał coraz szersze kręgi i przenikał stopniowo do wszystkich sfer życia.

I tutaj pojawił się problem.

Ta niezwykła roślina, do pewnego czasu jakby uśpiona w nasieniu, w pewnym momencie przebudziła się do życia, zaczęła się rozwijać i wzrastać. W dziwnie sprzyjających warunkach z czasem tak bujnie się rozrosła, że przesłoniła wszystkie inne. Tamte, pozbawione światła, coraz bardziej słabły i zanikały, aż wreszcie tu i ówdzie zaczęły całkowicie obumierać.

Czyżby ogród kultury opanował jakiś wyjątkowo zaborczy i uciążliwy chwast? Czyżby chlubie stworzenia wyrosła jakaś wielka, nieprzyjemna narośl? Czyżby to, w czym widziano główną cnotę przedstawiciela homo sapiens, w rzeczywistości okazało się przykrą przywarą?

Ewidentnie mamy do czynienia z jakimś przerostem. To już nie jest krytycyzm. To hiperkrytycyzm.

Problem jest tym bardziej dotkliwy, że z naszkicowanym z grubsza rozwojem krytycyzmu bynajmniej nie szedł w parze rozwój umiejętności przyjmowania krytyki. Przeciwnie. Człowiek jakby coraz bardziej stawał się drażliwym narcyzem, skłonnym do samouwielbienia i nie potrafiącym ścierpieć najmniejszego słowa krytyki pod swoim adresem. Choćby najbardziej słusznej.

Po tych kilku wiekach nieskrępowanego rozrostu krytycyzmu człowiek przypomina trochę owego filmowego androida wyposażonego w nożyce zamiast dłoni. Biedaczysko, czegokolwiek się tknie, wszystko potnie. I jak tu z takim rozmawiać? Jak z takim współpracować? Jak takiego pokochać?

środa, 4 stycznia 2012

Vitale dla opornych

Jakoś wyjątkowo ciężko mi było po tym długim okresie świąteczno-noworocznym zebrać myśli i napisać parę nowych zdań. A trochę się w tym czasie działo. Także w dziedzinie mojego wgryzania się w zagadnienia rozwoju osobistego i motywacji.

Tuż przed Sylwestrem wstąpiłem do hipermarketu Auchan i na półkach z książkami zauważyłem pięknie wydany tom kolejnej książki Joego Vitale Zero ograniczeń. Od razu przypomniałem sobie, że wciąż mam w czytaniu jego Klucz do sekretu. Kartkując nowe dzieło przypomniałem też sobie podobną sytuację, gdy dwa lata temu w innym hipermarkecie (Tesco) przeglądałem tę drugą, chwilowo odłożoną na bok „pozycję księgarską”.

Wtedy Klucz do sekretu nie zrobił na mnie wrażenia. Już sam tytuł wzbudził we mnie nieufność. Jak na mój gust był zbyt bezpośredni, natarczywy, dziś powiedziałbym: podejrzanie hipnotyczny. „Jeszcze jeden amerykański cudotwórca, już na wstępie bez ogródek obiecujący tajemne hasło do Sezamu”, pomyślałem z przekąsem.

Moja niechęć jeszcze bardziej się wzmogła, gdy przeczytałem parę zdań o zalecanych przez autora magicznych technikach oczyszczania umysłu, których nie byłbym w stanie zaaplikować sobie bez utraty szacunku do siebie. „Typowy dla New Age eklektyczny miks wszelkich możliwych zabobonów, podlany pseudonaukowym sosem”, stwierdziłem. Dość szybko odłożyłem Klucz na półkę i zagłębiłem się w innych, mniej bajkowych i metafizycznych, za to moim zdaniem o wiele ciekawszych, bardziej realistycznych nowościach.

Nieznanego mi dotąd autora potraktowałem jak jakiegoś jarmarcznego kuglarza, albo szamana próbującego za pomocą tajemniczo brzmiących zaklęć wywołać halucynacyjne wizje w umysłach naiwnych i łatwowiernych biedaków sfrustrowanych niepowodzeniami. Nie mogę nawet powiedzieć, że o nim zapomniałem, bo w ogóle nie zapisał mi się w pamięci. Może tylko poprzez obraz okładki i na tyle jedynie, żebym powstrzymał się od ponownego sięgnięcia przypadkiem po tę książkę.

Cóż się więc stało, że przełamałem moje pierwotne, negatywne nastawienie? Co takiego się wydarzyło od tamtej chwili, że obecnie wziąłem do ręki książkę Joego Vitale nie tylko bez niechęci, lecz z prawdziwym zaciekawieniem?

Możliwe, że spowodowała to seria filmów w Youtube i pełnych respektu opinii rzucanych od czasu do czasu przez tak rzeczowych i skutecznych guru e-biznesu jak Piotr Majewski, Paweł Krzyworączka czy Sebastian Schabowski. Musiało być coś naprawdę perswazyjnego w całym tym „szeptanym marketingu”, w którym w tej chwili nie potrafię już wyodrębnić decydujących impulsów.

Możliwe, że jakoś szczególniej przemówiły do mnie ta piętnastoletnia bieda i bezdomność Vitalego. Ktoś, kto przeżył takie pasmo trudności i umiał je przezwyciężyć, na pewno nie jest jakimś beztroskim bajarzem, nieodpowiedzialnym storytellerem.

Tak czy siak, słowo do słowa i opinia do opinii, a w końcu także we mnie zaczął się stopniowo rodzić respekt i zaufanie.

Chciałbym przeczytać coś więcej o tamtym okresie porażek. Interesuje mnie ich pokonywanie. Coś niecoś na ten temat odkryłem ostatnio we fragmencie jeszcze innej książki Joego Vitale, Przebudź się!, udostępnionym na stronie wydawcy. Ale to za mało.

Nawiasem mówiąc, w tym ostatnim tekście zauważyłem mnóstwo urzekająco pięknych sformułowań, pojedynczych fraz i całych akapitów na różne inne tematy. Tak, z pełną świadomością mówię: „urzekająco pięknych”, mimo iż obecnie doskonale zdaję sobie sprawę, że napisał je sam Mr. Fire, e-marketingowiec metodycznie implementujący w swym copywritingu zdobycze hipnozy, w dodatku mistrz gatunku. Biorę na to poprawkę, mam się na baczności – i nadal podtrzymuję swą ocenę, jaka nasunęła mi się już na podstawie pierwszego wrażenia, już po pierwszym czytaniu, kiedy to co kilka zdań przeżywałem takie mniejsze lub większe satori.

Przykład? Wystarczy prześledzić w tym tekście to, co Vitale pisze o medytacji. Zatrzymać się dłuższą chwilę zwłaszcza przy sugestii, byśmy całe nasze życie zamienili w jedną wielką, nieustającą medytację, prowadzącą do zjednoczenia z Boskim Duchem (s. 117). Któż nie powita takiej zachęty z radością, obojętnie, czy mnich, czy biznesmen, obojętnie z jakiej tradycji. Któż by nie pragnął takiej medytacji, nie odizolowanej od działania, lecz niejako rozkwitającej efektywnym działaniem.

Piękne teksty są ważne w każdej działalności. Bo, jak mówi Cyprian Norwid, „piękno na to jest, by zachwycało do pracy”.

Tego estetycznego aspektu tekstów motywacyjnych z całą pewnością nie wolno lekceważyć. Zarazem jednak rodzi się pytanie, czy mamy je traktować wyłącznie jako zjawiska estetyczne. Czy mamy śledzić myśli autora jak urokliwe obłoczki sunące po niebie, tworzące fantastyczne kształty, relaksujące, uruchamiające grę swobodnych skojarzeń, budzące marzenia, uwalniające kreatywność i inspirujące do twórczych działań. Śledzić je z zapartym tchem, tutaj czytaj: z niesłabnącą obawą, że za pierwszym silniejszym podmuchem dyskursywnego myślenia bezpowrotnie się rozwieją.

Ale to już temat na dalsze drążenie.